Tworzył bez efekciarstwa i skandalu, namaszczenia i wizjonerstwa. Nie obnosił się z rozdętym ego. Był inteligentem co się zowie, o mocnym rodowodzie intelektualnym i ugruntowanej kulturze. Ten rodzaj artyzmu wydaje się dziś niepojęty.
W 1974 r. Jerzy Koenig opublikował szkic "Kto to jest Erwin Axer?". Jego bohater miał wtedy 57 lat i niekwestionowaną pozycję czołowego reżysera i dyrektora. Od ćwierćwiecza kierował Teatrem Współczesnym, gdzie wypracował własny styl i zyskał wierną publiczność, złożoną przede wszystkim z warszawskiej inteligencji - dziś powiedzielibyśmy: liberalnej. Towarzyszyła mu ona do końca długiej dyrekcji, którą, przygotowawszy następcę, w 1981 r. przekazał Maciejowi Englertowi, po dekadzie przerwy, w 1990 r. wrócił na Mokotowską jako reżyser. Zmarł w 2012 r., ale jego sukcesja w gruncie rzeczy trwa do dziś. Englert nigdy nie wyparł się mistrza. Na czym polegał fenomen Axera? Gdyby przyszło pisać bryk z historii powojennego teatru, to Axerowskie przedstawienia skwitowano by zapewne trzema przymiotnikami: literackie, aktorskie i kameralne, może dodając jeszcze słowo o "aksamitnej" albo "ukrytej" reżyserii. W zasadzie taki skrót myślowy nie mija si