W "Madame Bovary" na scenie Dramatycznego Radosław Rychcik ucieka od realizmu powieści Flauberta. Emocje są tu tak ekstremalne, że mogą wyrażać się tylko krzykiem
Opera krzyczana - tak przekornie zapowiadali formę tego spektaklu przed premierą jego twórcy. Faktycznie, jest w środkach użytych przez Rychcika, zwłaszcza na początku i w finale przedstawienia, coś operowego. Sztywne figury poszczególnych bohaterów, przeciągnięte ponad miarę sceny, wyraziste podświetlenie aktorów od dołu, podkreślające dramatyczną grę cieni w tle, wybijająca się na plan pierwszy muzyka... I krzyk zamiast słów. Te bowiem, zdaje się mówić reżyser, ostatecznie skompromitowały się od czasów Flauberta. W natłoku otaczających wyrazów brakuje sensu i znaczenia, bohaterowie tego spektaklu będą więc próbowali zastąpić je nieartykułowanymi okrzykami. "Pani Bovary to ja" - mawiał Gustave Flaubert, podkreślając, że pasje i namiętności Emmy tkwiły również w analizującym ją twórcy. Jaka Emma tkwi w Radosławie Rychciku? Obnażona w swojej śmieszności. Rychcik czyta Bovary przez estetykę campu,