"Kruk z Tower" Andrieja Iwanowa w reż. Aldony Figury w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w Polska Times.
Choć widzowie się śmieją, finał jest na miarę antycznej tragedii. A całość piekielnie niejednoznaczna.
Każda wyprawa do teatru to teraz nabożeństwo. Jak już dotrzemy, jak usiądziemy pośród innych ludzi w maseczkach, to jakbyśmy Pana Boga schwytali za nogi. Bo przecież spektaklu nie odwołano w ostatniej chwili. Pytamy się zaraz sami siebie, zwłaszcza na premierze, ile razy jeszcze będzie dane ludziom to zobaczyć. Wszystko jest tu takie kruche.
Teatr Dramatyczny uporał się w ciągu trzech tygodni po odmrożeniu aż z trzema premierami. To podziwu godna determinacja. „Kruk z Tower” jest najskromniejszą z nich, dwójka aktorów na najmniejszej scenie, garstka widzów. Napisał to zamieszkały w Moskwie Białorusin Andriej Iwanow, który – jak czytam w teatralnym programie – ma kłopot z kończeniem dramaturgicznych tekstów. Ale tym razem, w roku 2012, się udało.
Reżyserowała Aldona Figura, często obecna w tym teatrze. Wybór tego tekstu, wypatrzenie go, świadczy o tym, że czasem literatura może połączyć Piotra Zarembę i teatr reklamujący się proaborcyjną błyskawicą.
Wolę sztuki wieloobsadowe niż dramaty na jedną, dwie osoby, bo lubię wielość ludzkich relacji, przeglądanie się jednych w drugich. Ale tu w Dramatycznym wystarczyła para aktorów abym siedział i śledził grę między dwojgiem ludzi z zapartym tchem, a w ostatnich minutach ze ściśniętym gardłem. Ktoś z krytyków orzekł potem w kuluarach, że tekst nieodkrywczy. Pewnie, złożony z puzzli, które już krążą i w popkulturze i w obiegu kultury wyższej. Chyba nie da się inaczej w dzisiejszych czasach. A przecież dla mnie to była opowieść (a może przypowieść) porażająca.
Zaczyna się jak banalna historia z życia rodzinnego: matka kontra nastoletni syn. Trochę prostych obserwacji, wulgaryzmów. Ale potem… Częsty temat komunikacji poprzez internet, social media, zyskuje nieoczekiwaną barwę. To może dziać się na Białorusi, w Polsce, we Francji - świat stał się globalną wioską.
Choć widzowie się śmieją, finał jest na miarę antycznej tragedii. A całość piekielnie niejednoznaczna, właśnie nieprzewidywalna. Czy to jest o tym, że samotni w życiu, choć żyjący obok siebie, znajdujemy tylko w sieci to COŚ? Czy przeciwnie, tak nas współczesna cywilizacja popsuła, że możemy znaleźć ludzkie uczucia tylko kogoś grając? Bo tym jest de facto czatowanie.
Nie chcę spoilerować. Wręcz namawiam: dajcie się zaskoczyć. Trochę brakło mi – to pierwsze wrażenie - głębszego objaśnienia dawnych relacji w tej rodzinie. Ale też odpowiedzią jest refleksja: może takie niedopowiedziane jest to nawet jakoś pełniejsze? Bardziej uniwersalne, właśnie jako przypowieść?
Co ciekawe, w tym samym czasie obejrzałem (już w kinie!!) ciekawy francuski film „Tylko zwierzęta nie błądzą” Dominika Molla. Bardzo udatnie podjęto w nim amerykańską konwencję zazębiania się wątków, kiedy zbiór przypadków uruchamia lawinę, a wszystko okazuje się inne, niż się zdawało. Ale tam też jest o czatowaniu w sieci. Niby trochę o czymś innym, bo o netowych oszustach. U Iwanowa podszywanie się pod kogoś nie jest podyktowane żądzą zysku. Niemniej jeden z bohaterów filmu też znajduje w sieci coś, czego już nawet nie szuka w życiu. To jak narkotyczne uzależnienie.
W Dramatycznym nie byłoby potoczystej opowieści zmieniającej się w metaforę, uogólnienie, gdyby nie piękne role Katarzyny Herman (Matka) i Konrada Szymańskiego (Syn). Perfekcyjnie rozegrany, właściwie jedynie rozmawiający duet, pośród niesamowitych wizualizacji Marty Miaskowskiej na ścianach. Ta rozmowa, czy właściwie dwie różne rozmowy, wzmacniane są także bezbłędnym scenicznym ruchem – nie na darmo elementem scenografii Joanny Zemanek jest huśtawka.
Katarzyna Herman przyszła tu niedawno z Teatru Polskiego. Znakomity nabytek. Aktorka wygrywająca pełną paletę uczuć i emocji jak na instrumentach, podobna nieco z melodyjnego timbru głosu do młodszej Haliny Łabonarskiej, a przy tym piekielnie wygimnastykowana, grająca całym swoim ciałem. Wciągająca publikę w pułapkę pozornego komizmu. Atrakcyjna i równocześnie charakterystyczna.
Szymański, cóż, ma 25 lat, zagrał już kilka ważnych ról (w „Płatonowie” w Akademii Teatralnej, w „Kuchni Caroline” we Współczesnym). Kolejny raz po przypadku Zuzanny Saporznikow przy boku Danuty Stenki w „Sonacie jesiennej” w Narodowym młodość kapitalnie partneruje aktorskiej dojrzałości. Dostajemy amplitudę uczuć i niezwykłą giętkość w aranżowaniu metafory najprostszymi słowami i środkami. Świetną sprawność ruchową połączoną z bezbłędnym zrozumieniem roli. Myślę o tych tłumach młodych aktorów zaludniających seriale. Pan Konrad mógłby ich już dziś niejednego nauczyć.
Nie wiem, jak długo przetrwa ten spektakl i kto go zauważy. Ja bym go chętnie wziął pod jakąś ochronę, i nie wiem tylko jak. Kto może, niech pójdzie na niego szybko – oby nie przed kolejnym lockdownem.