W ćwierć wieku po głośnej prapremierze "Pierwszego dnia wolności" Leona Kruczkowskie, go w warszawskim Teatrze Współczesnym po dramat ten sięgnął Teatr na Targówku.
Było to zmierzenie ambitne - zderzenia młodego, kształtującego się zespołu z jednym z najbardziej wymagających tekstów dramatycznych polskiej literatury powojennej. Wymagających ze względu na swą filozoficzną, intelektualną zawartość, która łatwo może utonąć w anegdocie scenicznej. Tak się, niestety, w Teatrze na Targówku stało. Reżyser nie potrafił nadać ostrości rozpisanej na głosy rozprawie o wolności i konieczności, o możliwościach i granicach wyboru. Skupił się raczej na rodzajowości i intrydze fabularnej. W spektaklu widać ślady poszukiwania sposobu na wydobycie filozoficznego, moralnego posłania sztuki. To co jednak pozostało z tego zamysłu, razi manierycznością: przygaszanie świateł na puencie poszczególnych scen, zamieranie aktorów w bezruchu, ostre akcenty muzyczne. Największy szkopuł jednak w tym, że aktorom nie dostaje środków na zbudowanie postaci przekonujących (uwaga ta nie dotyczy Andrzeja Tomeckiego, Andrzeja Precig