EN

9.01.2025, 10:00 Wersja do druku

Kraków. „Przywrócone Arcydzieła”: Ewa Wiśniewska, Ewa Błaszczyk i Andrzej Pągowski

5 grudnia 95 urodziny obchodziłby Stanisław Bareja, dzień później dowiedzieliśmy się o śmierci Stanisława Tyma, jego stałego kompana w sztuce i przyjaciela.

fot. mat. organizatora

Nasi mądrzy Stańczykowie PRL'u.

Nie planowałem tego w ten sposób, ale być może nie ma przypadków.

W styczniu w „Przywróconych arcydziełach” - po raz pierwszy – Stanisław Bareja i Stanisław Tym.

Do Krakowa przyjadą dwie wspaniałe aktorki, ikony aktorstwa i kina: Błaszczyk – Kasia Piórecka ze „Zmienników” i Ewa Wiśniewska – Anna w „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”, oraz Andrzej Pągowski, jeden z najwybitniejszych polskich grafików, plakacistów – autor ponadczasowego plakatu do „Misia”

Przywrócone arcydzieła: spotkanie 90

Małopolski Ogród Sztuki, ul. Rajska 12

Co mi zrobisz jak mnie złapiesz (1978)

reż. Stanisław Bareja

Goście:

Ewa Wiśniewska

Ewa Błaszczyk

Andrzej Pągowski

27 stycznia 2025, godz. 19.00

***

„Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”.

Począwszy od tytułu, cały film Stanisława Barei jest jednym wielkim cytatem. Memem przed inwazją memów.

Sprawdziłem to w „Wkicytatach” - trzy bite strony dialogów, a prawie każdy wszedł do obiegowego języka. Każdy twórca by tak chciał, udało się niewielu. Barei na pewno.

Mówimy Bareją, myślimy Bareją, tęsknimy Bareją, chociaż wcale nie tak często się do tego przyznajemy. Posypuję głowę popiołem, albo innym mięsem sprzedawanych w barejowskich kioskach z prasą. Trzeba było doczekać dziewięćdziesiątej (tak – dziewięćdziesiątej!) edycji „Przywróconych arcydzieł”, żeby objawił się Stanisław Bareja. Zasłużył na o wiele częstszą obecność.

„Co mi zrobisz jak mnie złapiesz” - wciąż bawi, czasami zadziwia, zachwyca nie formą, a tekstem (rzadki precedens). No i role. Komediowy ton, co postać, to perełka.

Krzysztof Kowalewski, Bronisław Pawlik, Stanisław Tym, Ewa Ziętek, Stefan Friedmann, Janusz Gajos, Zdzisław Maklakiewicz, Zofia Merle.

Ale i muzyka Jerzego Derfla, zdjęcia Jana Laskowskiego, scenografia Allana Starskiego, kostiumy Wiesławy Starskiej.

***

ŚWIĘTY STAŚ OD KIEŁBASY

Myślimy Bareją, mówimy Bareją. Niemal każda impreza zaczyna się „Misiem”, a kończy „Alternatywami 4”. Nie ma już Polski, którą portretował w swoich filmach: zniknęły kolejki za mięsem i uderzające w szklankę lotniskowe spikerki. Nie zniknęli jednak Polacy. Grzeszni i pocieszni. Jak w jego filmach. Krajowy poziom „cukru w cukrze” bez zmian.

WIELKIE ŻARCIE

Począwszy od pierwszej lekcji z okrutną matematycą z piskliwym głosem i pokaźnym biustem myślałem już tylko o jednym. O „Alternatywach 4” w telewizji. Biegłem do domu, podjadając ulubione herbatniki o sentymentalnej nazwie „Aretki”, żeby tylko zdążyć na czas. I z reguły miałem tę satysfakcję. Śmiałem się jak rodzice, jak Polska długa i szeroka. Z Gajosa i z pana Balcerka (Pyrkosz), i z Wilhelmiego, bo przecież u nas na osiedlu też był taki sam „Aniołek”. Ale tamten śmiech nie był tylko beztroski. Miał swoje drugie dno. Gogolowskie zadziwienie, że naprawdę śmiejemy się przecież z siebie.

Bareja był fotogeniczny. Miał tego świadomość, bo chętnie grywał epizody w filmach własnych i u kolegów. Nie był, broń Boże, amantem, raczej jowialnym, grubiutkim sąsiadem z naprzeciwka. Z piwkiem, albo winkiem w dłoni: postacią z Hrabala, z „Opisu obyczajów” księdza Kitowicza albo z „Dobrego Wojaka Szwejka”. Kazimierz Kutz pisał w swoim „Alfabecie”, że Bareja, kolega Kutza z roku w łódzkiej „Filmówce”, w szkolnych czasach dostawał z domu pokaźne paczki żywnościowe. Bareja pochodził bowiem ze znanej familii wędliniarskiej, i, co tu kryć, bardzo lubił mięso. Znamy na pamięć sceny z jego filmów, w których mortadela pięknie fotografowała się z salcesonem, a naręcze swojskiej kiełbasy z podawanym w brudnej ścierce kurczakiem. Na studiach, jak twierdzi Kutz, Staś miał zwyczaj pławić się w mięsnej rozpuście. Rozbierał się do naga i zajadał tłuste kiełbaski. Palcami. I z uśmiechem na ustach. To była jego pierwsza komedia. „Wielkie żarcie” bez ideologii. Komedia zrealizowana z tą samą zachłannością życia, która później wiele razy przesłaniała Barei świadomość, że kino to nie tylko „mięso”: dowcipy i gagi. To także rzemieślnicza mordęga na planie, albo przed stołem montażowym.

Każdy twórca z komediowym temperamentem chciałby być Stanisławem Bareją. Bo jego filmografia to nie tylko kultowe tytuły, ale i nieprzemijająca pamięć o ich twórcy. Każdy chce być Bareją, ale nikt nie potrafi. Historia polskiego kina łaskawie pozwala zajrzeć w głąb retrospekcyjnych odmętów. Było raz lepiej, raz gorzej. Wybitni autorzy jak Has, Munk, Zanussi czy Kieślowski, zdarzali się raz na dekadę, albo rzadziej, mieliśmy za to w polskim kinie wielu publicystów i moralistów, pięciogroszowych wizjonerów i politycznych kunktatorów, ale Bareja był jedyny. Oczywiście znamy znakomite nazwiska twórców, którzy – podobnie jak autor „Misia” – z komediowym temperamentem uparcie penetrowali „naszą małą stabilizację” w literaturze (Mrożek, Różewicz, Głowacki) i w kinie (Piwowski, Kondratiuk), Bareja był jednak inny. Mniej poetycki, pokazywał Polskę którą widział ze swojego okna. Bohaterów, których znał i nawet trochę lubił. Panie i panów, którzy „w życiu by do teatru nie poszli” za to „bujali” gołębie najpiękniej na świecie.

A JA TAK CIĄGLE PALĘ

Jacek Fedorowicz, przyjaciel i współpracownik Barei, powiedział kiedyś, że „gdyby Stasiu zaangażował do swoich filmów jeszcze reżysera z prawdziwego zdarzenia, byłby naprawdę wielki”. Pewnie miał rację. Może poza „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz?” (1978) i „Misiem” (1980), filmy Stanisława Barei z profesjonalnego punktu widzenia były niemal amatorskie. Pracował w pośpiechu, nonszalancko i niechlujnie. Za dużo i za szybko. W jego filmach znajdziemy dialogi genialne, takie sobie i zupełnie nietrafione. Postaci są albo nadzwyczajne albo nieudane. Szwankuje dramaturgia, czasami w kadrze ni stąd ni zowąd, pojawia się jakiś drut. Lista filmowych grzechów Stanisława Barei jest długa. Ale zasłużył na rozgrzeszenie. Określenie „Bareizm” od dawna nie oznacza już hucpiarstwa i nieudolności. Takim terminem obdarzyli reżysera zazdrośni koledzy i zwyczajowo niechętni mniej glamourowatemu popowi dziennikarze i krytycy. Pomylili się. To prawda, Bareja nie miał talentu do „starannej zabudowy kadru”, ale posiadał talent inny, dużo ważniejszy: znał sekretny kluczyk do sejfu z napisem „Polaków portret własny”. I potrafił zrobić zeń pożytek. Niegdyś „Bareizm” był synonimem tandety, dzisiaj oznacza przenikliwe spojrzenie i inteligentny dowcip. Czasy jednak naprawdę się zmieniają.

Zmieniał się także sam Bareja. Jego pierwsze filmy, te z lat sześćdziesiątych, były rzeczywiście tylko konfekcją, bulwarowymi farsidłami opartymi na tradycyjnej formule komedii pomyłek. Taki był „Mąż swojej żony” (1960) i „Żona dla Australijczyka” (1963), ale już w „Małżeństwie z rozsądku” (1966) zwracały uwagę ironiczne w wymowie kuplety o cudnym „systemie rat”, które Elżbieta Czyżewska i Daniel Olbrychski odśpiewywali tańcząc charlestona wokół „funkcjonalnego mebelka”. Po raz pierwszy dała wówczas o sobie znać zadziorność Barei. Niepostrzeżenie sympatyczny Stasio od kiełbas stawał się groźny. Szyderczy i wywrotowy. Najlepsze filmy nakręcił w twórczym teamie – najpierw ze wspomnianym już Jackiem Fedorowiczem („Poszukiwany-poszukiwana” - 1972, „Nie ma róży bez ognia” - 1974), następnie ze Stanisławem Tymem („Brunet wieczorową porą” - 1976, „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz” i „Miś”). Te komedie podobały się widzom, ale jakoś mniej śmieszyły anonimowych urzędasów rozsiadłych za biurkami, paprotkami, dyplomami i proporczykami z zagranicznych delegacji służbowych. Mniej więcej od czasu „Poszukiwanego-poszukiwanej”, gdzie za pośrednictwem banalnego chwytu z odwróceniem ról, Bareja opowiedział o pauperyzacji polskiej inteligencji (Marysia-Wojciech Pokora jako gosposia zarabiała więcej niż jako profesor na uczelni), zaczął się trwający aż do śmierci reżysera jego mariaż z cenzurą. Wielogodzinne kolaudacje, niezliczone cenzorskie ingerencje i zawody – kto kogo przetrzyma. Bareja stawał się groźnym przeciwnikiem. Na pewno miał tego świadomość, inaczej nigdy nie nakręciłby „Misia”, najlepszej polskiej komedii w historii.

W „Misiu”, ale i we wszystkich właściwie filmach Barei najważniejszy jest język: jednocześnie urzędowy i abstrakcyjny. Bohaterowie nie mówią wprost, tylko szukają niezgrabnych ekwiwalentów. Marysia z „Poszukiwanego-poszukiwanej” pracuje u partyjnego bonza „rzuconego na odcinek architektury”, a jego żona powtarza ciągle: „Bo mój mąż jest z zawodu dyrektorem”. Słowotwórczy elementarz pana Barei jest bardzo szeroki: „Łubu dubu, łubu dubu, niech żyje nam prezes naszego klubu” i „Narodziny nowych świeckich tradycji”, „Pani kierowniczko – Ja ciągle palę” i „Przyszłem wcześniej gdyż nie miałem co robić”. Późne komedie Barei mają ciągle uśmiech dwudziestoletniego Stasia ochoczo zajadającego wędliny, który – to znowu Kutz – „miał szlachetną ambicję poznania wszystkich gatunków alkoholi”, ale kryją całą gamę innych jeszcze aromatów i zapachów. Absurd jego filmów był codzienny i gorzki jak polska wódka wyborowa. Żałosny i przenikliwy. Bareja jak nikt przed nim (i po nim) z komediową dezynwolturą pokazywał bardzo ponure typy. Intelektualne miernoty na wysokich stanowiskach. Strach małych ludzi przed jeszcze mniejszymi. Donosy, kłótnie, chamstwo. To okrutne zwierciadło bolało jednak mniej, gdyż widz – przynajmniej w trakcie seansu – zawsze czuł się o niebo lepszy, uczciwszy, mądrzejszy. Dowcip Barei polegał i na tym, że drugi widz, siedzący obok w kinie czuł właściwie to samo. Na swój temat, ale już nie na temat sąsiada. Filmy Barei to samonakręcająca się spirala: dobrego o sobie mniemania i nienajlepszego o innych. I tak w koło Macieju. Aż do końca, do dzisiaj.

Łukasz Maciejewski

* pierwodruk: Tygodnik Powszechny

Źródło:

Materiał nadesłany