Diva, głos ery atomowej, kolorowy ptak PRL-u. Tak mówiono o niej w najlepszych latach jej kariery. Kiedy umierała, nikt z fanów o niej nie pamiętał. Ostatnie chwile z życia Violetty Villas od soboty na scenie Teatru Nowego "Proxima".
Brylowała na salonach, wprawiała w drżenia kryształowe żyrandole, na scenę w Las Vegas wjeżdżała białym jaguarem. Miała słuch absolutny, grała na skrzypcach, fortepianie i puzonie. Biegle posługiwała się kilkoma językami, nie miała problemów z podbijaniem scen we Francji, USA czy Szwajcarii. Świat ją kochał. A ona kochała zwierzęta. Dlatego bardziej niż sprzedaż płyt czy wielkomiejskie dylematy artystycznej bohemy obchodził ją koci katar, złamana psia łapa albo marznące na jesiennej słocie kocięta porzucone przez matkę. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby w swojej miłości do zwierząt nie była toksyczna. Skazana na ból i cierpienie Pomogła setkom kotów i psów, zamieniając swój dom w schronisko dla zwierząt, ale w ostatnich latach życia, zamiast pomagać, nieudolnie skazywała swoich podopiecznych i siebie na powolną śmierć. I o tym etapie życia Violetty Villas jest koprodukcja Teatru Nowego "Proxima" i Nowego Teatru im. Witka