W spodniach od piżamy, w szlafroku, pluszowym płaszczu, z walizką pełną rekwizytów w ręce - tak ubrany Marek Ś. wyłonił się z zadymionej i płonącej sali Teatru Ludowego w Krakowie. - Jestem aktorem, artystą - rzucił dumnie, wycierając załzawione oczy. Nie był to jednak żaden oryginalny występ, ale prawdziwy pożar. Teraz mężczyzna odpowiada za kradzież rekwizytów i podpalenie. Nie przyznaje się do winy.
Miejsce zdarzenia: Kraków, Rynek Główny, scena pod Ratuszem. Czas: 2 w nocy, 27 czerwca br. Bohater: bezrobotny 39-letni Marek Ś., z zawodu projektant, niekarany, bez majątku. Urodził się w Krakowie, potem na 18 lat wyemigrował do USA, wrócił przed trzema laty i tułał się po kraju, bo nie miał gdzie mieszkać. - Spałem na ławkach w parku, czasem u znajomych - powie potem na przesłuchaniu. Żywił się w jadłodajniach dla bezdomnych, utrzymywał ze sprzedawania obrazów na ul. Floriańskiej i grania na gitarze. Dusza artysty gwałtownie obudziła się w nim po dwóch piwach w nocy z 26 na 27 czerwca br. Dyskretnie wśliznął się do teatru i ukrył w rekwizytorni. - Słyszałyśmy jakieś hałasy, ale myślałyśmy, że to szczur - tłumaczyły się potem pracownice teatru. Tymczasem Marek Ś. zaczekał, aż wszyscy opuszczą teatr i przylegającą do niego kawiarnię i korzystając z nie-obecności aktorów, sam wstąpił na scenę, przymierzył kilka kostiumó