Był wczoraj 11 listopada, było Święto Odzyskania Niepodległości, był dzień czystego wzruszenia - lecz nie było obowiązku wzruszenia. Nie wiem, jak gdzie indziej, ale na Salonie Poezji zatytułowanym "Rozkwitały pąki białych róż...", gdzie Urszula Grabowska i Adrian Ochalik czytali wiersze okolicznościowe, zaś artyści kabaretu Loch Camelot - Jaga Wrońska, Beata Malczewska-Starowieyska i Roman Klimowicz - przy akompaniamencie grającej na fortepianie Ewy Korneckiej śpiewali legionowe pieśni - nie było żadnej duchowej, żadnej fizycznej obowiązkowości.
Czytali wiersze artystów wielkich: Juliana Tuwima, Kazimierza Wierzyńskiego, Jana Lechonia, bądź rymowanki anonimów i ćwierć amatorów: Stanisława Długosza, Edwarda Słońskiego albo Adama Kowalskiego - i jako że nie było obowiązku stania na baczność, wszyscyśmy wygodnie siedzieli. Nie było obowiązku głębinnego szlochu, nie było musu wtłaczania ducha na koturn, nie było rozkazu odprowadzenia krwi z twarzy i zmienienia ich w szlachetną bladość - więc na uśmiechu, jak na pstryknięcie i z rumieńcami na czołach goście salonowi wraz z artystami podśpiewywali: "Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani", "O, mój rozmarynie rozwijaj się", "My, Pierwsza Brygada" albo "Rozkwitały pąki białych róż". Brak dyżurnych łez, kostnienia na baczność, bladości i koturnów w piersiach nie oznaczał pogardy, lekkoduchostwa bądź pychy. Brak "spiżu" oznaczał to, czego nigdy nie da się przecenić. Normalność. Normalność przyjmowania dat świętych. Wczoraj na