"Śmierć komiwojażera" miała swoją broadwayowską prapremierę w 1949 roku i triumfalnych z górą siedemset spektakli, a także przekłady na wiele języków i pochód przez sceny niemal wszystkich krajów świata. Stała się sztandarowym utworem "współczesnej dramaturgii amerykańskiej". Spektakl, który oglądałam w gdyńskim Teatrze im. Witolda Gombrowicza pokazał jak bardzo i nieubłaganie ta sztuka przestała być współczesna, jak się zestarzała i jak bardzo chybione były reanimacyjne zabiegi reżysera i tłumacza. Wręcz przeciwnie: popsuły tekst i smak.
Opowieść o dramacie Willego, którego projekcje rzeczywistości w żaden sposób do niej nie przystają, jego zagubieniu w świecie wyścigu szczurów, pogoni za pieniędzmi i marzenia o lepszej przyszłości synów - w efekcie powodują dramat całej rodziny. Demaskatorskie społecznie dialogi z końca lat 40. dziś są zwietrzałe i odkrywają prawdy dobrze znane. Nie poruszają, a co gorsze - nudzą. Poprzez dość osobliwą adaptację tekstu Arthura Millera znany aktor Adam Ferency, który postanowił wyreżyserować tę sztukę, zgubił istotne dla akcji motywy. Na przykład nie wiedzieć czemu, co chwilę pojawia się rozchichotana kobieta w desusach (Beata Buczek-Żarnecka) wyraźnie i krzywdząco pozbawiona roli kochanki Willego (gościnnie Marcina Trońskiego). Od początku - przydługiej sceny z Lindą (dobrą jak zwykle Elżbietą Mrozińską) i songu Dariusza Bazaczka - właściwie do końca przedstawienie jest grane na niemal ciemnej scenie, zgodnie z modną manierą sce