W epilogu "Brzydkiego kaczątka" Beaty Pejcz łabędzie, które przylatują, by Brzydkiemu odkryć prawdę o pięknie, mają skrzydła ulepione z rękopisów Hansa Christiana Andersena. Białe stronice całe w pochylonych, czarnych literach. Niby realny kurz miasta na piórach prawdziwych, ale w istocie i bez wątpliwości - atrament na kartkach. Taka tu jest kolejność rzeczy. Najpierw fikcja - później prawda. O ile ktoś się uprze, że naskórkowe prawdki świata w ogóle są w teatrze komukolwiek do czegokolwiek potrzebne. Gdyby było inaczej, gdyby skrzydła łabędzi do złudzenia przypominały skrzydła z życia wzięte - byłby duży teatralny błąd. Coś by się fatalnie nie zgadzało. Zgrzytałaby opowieść. Gdyby akurat w tym "Brzydkim kaczątku" skrzydła kropka w kropkę udawały dzieło Najwyższego - trzeba byłoby uznać, że baśń kłamie w żywe oczy. Prawda ulicy jako fiasko teatru? Tak. Gdyby finałowe skrzydła nie były skrzydłami jawnie napisanymi, zgr
Tytuł oryginalny
Koszyki baśni
Źródło:
Materiał nadesłany
Dziennik Polski nr 48