Jedną z najbardziej znanych z przynależności do teatru Szajny aktorek jest Irena Jun. Interesowało mnie zawsze jak artystka z takim potencjałem dramatycznym odnalazła się w teatrze formy, bo spektakle Szajny różniły się przecież bardzo estetyką teatralną od tego, czego wówczas uczono w teatrze, co było przyzwyczajeniem do pewnej formuły, która nie burzyła opisywanego słowem i obrazem piękna. Zapytałam ją o to, jak postrzega siebie w tym teatrze dziś, patrząc na to już z pewnej perspektywy… Z Ireną Jun o teatrze Szajny rozmawia Anita Nowak.
- Dla mnie spotkanie z Szajną było niezwykle ważne - wyznaje aktorka. - Nie dlatego, żebym spodziewała się wówczas zupełnej rewolucji teatralnych oczekiwań, ale od pierwszej chwili przeczuwałam, że dzieje się coś niezwykłego. Pojawiał się zupełnie inny rodzaj obecności aktora w teatrze.
Recenzenci wytykali Szajnie, że uprzedmiotawia aktorów, że posługuje się nimi tylko do realizacji swoich wizji plastycznych.
- Tak się zaczynał odbiór Szajny w ówczesnej krytyce teatralnej. Ale dla aktorki, która spotykała się z czymś zupełnie nowym w teatrze, było to jednak wielkim przeżyciem, odnajdywaniem zupełnie nowego sensu obecności na scenie. No bo nie masz doklejonych długich rzęs a zaczynasz się w tym odnajdywać. Jakbym stawiała pierwsze kroki w nowym widzeniu siebie na scenie. Myślę, że gdyby nie Szajna, nie dotarłabym do Becketta, który stał się potem najważniejszym dla mnie autorem. Niebywale to na mnie wpłynęło i już do tej pory na scenie służę metaforze. Mój rozwój w tamtym czasie był jak rozwój dziecka, które rzuca butelkę. Bo ja już teraz nie polegam tylko na tekście, ale mam się odnaleźć w obrazie. Widzę i siebie, i innych w zupełnie nieznanym dotąd wymiarze. Aktorzy lubią być najważniejsi. A w tej nowej formie szukasz innych środków wyrazu. Jest się kimś więcej…
O przynależności aktora do zespołu Szajny częściej decydował wybór czy przypadek?
- Przypadek sprawił, że wraz z moim mężem Józefem Wieczorkiem zaangażowaliśmy się do Teatru Klasycznego, a wkrótce dyrekcję tego teatru objął Józef Szajna. Choć byłam w zespole Szajny jeszcze w Nowej Hucie, w Teatrze Ludowym. Tam się poznaliśmy. Tam, zanim został dyrektorem, zetknęłam się z jego scenografią i jego inscenizacją. I to się przeniosło do Warszawy i w tak niebywały sposób staliśmy się Józefem Wieczorkiem, aktorami Szajny.
Jakie cechy trzeba było w sobie wypracować, aby się w tym zespole dobrze poczuć?
- Obudzić wrażliwość na inną poetykę, redukcję tekstu, na inny rodzaj ruchu, na inny stosunek do przedmiotu, do dekoracji, a więc wszystko to, do czego aktor był przyzwyczajony. Mówię o przeszłości, bo dziś to już nie byłoby żadnym odkryciem.
Jakie wrażenia wywoływał Szajna jako scenograf na innych twórcach czy pracownikach teatru, z którymi się stykał na początku swojej teatralnej drogi?
- Kiedy np. przy okazji „Snu nocy letniej” przyniósł projekty kostiumów, żeby pokazać reżyserce Lidce Zamkow i aktorom, okazało się, że w ostatnich aktach jesteśmy zaciśnięci niczym w pancerzach w bardzo wymyślnych srebrnych kostiumach, a na głowach mamy jakby srebrne hełmy, Zamkow była oburzona. Chciała zrezygnować z tych projektów. Szajna, co prawda z buraczkowymi wypiekami na twarzy, ale bardzo spokojnie przyjął jej opinię do wiadomości i zostawił wszystko tak, jak wymyślił. No i w praktyce okazało się to świetne. Bo sprowokował kontrast między amantami, jeszcze wolnymi, niemalże półnago, w jakichś skąpych tylko koszulinach, biegającymi po lesie z tymi samymi postaciami już zaślubionymi, zatrzaśniętym w sztywnych dworskich, niczym zbroje, strojach. Była to świetna metafora. Bo już poprzez same te krępujące kostiumy inaczej się poruszaliśmy. Nie było już wokół nas tej szaleńczej atmosfery miłosnego lasu.
A potem szedł Szajna w tych swoich wizjach coraz dalej. W „Pustym polu” Tadeusza Hołuja, gdzie akcja toczyła się na terenie obozu koncentracyjnego. Ja grałam gwiazdę filmową, która trafia na plan, z bardzo wypchanym biustem, bo było to w czasach świetności Anity Ekberg, kiedy panowała moda na taką okazałą kobiecość, niesłychanie kunsztowną. Jeszcze przed wyposażeniem mnie w te wybujałe damskie atrybuty, krawcowe szyjąc dla mnie, zdawałby się ponad potrzebę obszerne kostiumy, krzyczały, żebym się na takie suknie nie godziła. Końcowy efekt okazał się jednak wspaniały. Na premierze, która odbyła się w Florencji, otrzymałam wielkie brawa. Myślę, że połowa tych braw była dla samego kostiumu.
Kostium jest bardzo istotnym elementem kreowania postaci. I nie chodzi tylko o to, jak wygląda, ale i kogo oznacza. Niezwykle też ważne jest, jak aktor kontaktuje się z tą metaforą, do której otrzymał dostęp w projektach Szajny. Były to kostiumy, które nadawały życie postaci. Nie tylko one zależały od ciebie, ale i ty zależałaś od kostiumu. To był układ sprzężony.
Potem powędrowaliście do Warszawy. Szajna został dyrektorem Teatru Klasycznego, przekształconego z czasem w Studio…
- Oboje z mężem graliśmy tam wielkie role. Byliśmy postrzegani jako aktorzy Szajny, aktorzy innego teatru. Podróżowaliśmy po całym świecie, braliśmy udział w bardzo prestiżowych festiwalach, na których teatr zdobywał nagrody. Pozostałe zespoły wówczas nie jeździły. My jako teatr plastyki trafialiśmy do odbiorców we wszystkich zakątkach świata.
Jak dalece estetyka Szajny wpłynęła na współczesną scenografię i formę teatru?
- Myślę, że dziś teatr nie realizuje się w kierunku scenografii, wybujałej przewagi elementu plastycznego nad elementami działań scenicznych innego rodzaju. Nie wydaje mi się, aby przypisywanie takiego znaczenia teatrowi Szajny było konieczne. Szajna ze swoim wspaniałym wyczuciem metafory i wyczuciem jakiegoś skrótu, omal metafizycznego kontaktu z autorem, którego chciał realizować czy też bez autora, tu myślę np. o „Replice”, szedł innym torem. Dzisiaj to jest zupełnie odmienny temat. Szajna jako klasyk w teatrze obecnym nie istnieje, to nie znaczy, że ma być zapomniany, przejść do historii scenografii. Ale po prostu Szajna nie jest naśladowany. Naśladowana może jest ekspresja, naśladowany jest skrót, który zmierza do ograniczenia nadmiernego kontaktu z realizmem.
Kiedy pojawia się wybitny twórca, który widzi teatr inaczej, to, co stworzył nigdy nie przeminie. Innymi drogami przedostaje się do świadomości nowego pokolenia twórców. No bo wątpię czy istniałby Gombrowicz bez Witkacego. To jest jak przewodzenie, odnajdywanie się artysty poprzez to, co się wydarzyło wcześniej. W teatrze jest absolutna ciągłość. Stąd nie można traktować Szajny jako zabytku scenograficznego, rzeczy która była. Ona dalej istnieje, tylko w innych kategoriach. Teraz nie scenografia, ale jego sposób postrzegania tekstu, przenoszenia go w inną, własną wartość w sztuce.
A jaki był stosunek Szajny do monodramu?
- Nie bardzo podzielał moją fascynację tą formą artystycznej wypowiedzi. O moich spektaklach mawiał: „te twoje melodyjki wargowe”. Choć kiedy robiłam swój pierwszy znaczący monodram „Sonatę księżycową” opartą na tekstach greckich autorów, Jorgosa Seferisa i Yannisa Ritsosa, poprosiłam Szajnę o współpracę. I zgodził się towarzyszyć mi w tym działaniu. Byłam zupełnie młodą aktorką, a moja bohaterka postacią, która miała już za sobą całe życie; starą kobietą koczującą w rozwalającym się domu i wspominającą przeszłość. Przynieśliśmy z mężem do Domu Kultury Huty Lenina, gdzie robiliśmy próby, wielkie zwoje starych tiuli. Szajna nie mając przy sobie żadnych przyborów, wypalał na tych porozciąganych płachtach materiału papierosem dziury. A fusami ze szklanek po kawie, które znalazł na zapleczu, spatynował nieco ten biały materiał. Przy odpowiednim operowaniu światłem powstał z tego taki przedziwny, jakby stary dom. Do dziś zachowałam te dekoracje, nawet niedawno grałam w nich spektakl. Szajna pomógł mi też pokonać przepaść wiekową dzielącą mnie od bohaterki. Kazał mi po prostu wyobrazić sobie, że jestem stara. A swoją młodością, której nie dało się przecież opanować, pokazać starość. Trzeba było znaleźć element uzewnętrzniania tego, że ja nie przeżywam wszystkiego, co robię do szpiku kości, tylko ja to pokazuję. Nastąpił tu taki element animacji świadomej i że to była dla mnie najlepsza lekcja. Sama nie potrafiłabym tego w sobie odkryć. Jako kostium dał mi jakąś za dużą marynarę odwróconą na lewą stronę, męskie buty, które momentami ogrywałam jak rekwizyty. Bo Szajna inną funkcję przypisywał przedmiotom niż ta, którą nadano im pierwotnie w realistycznym postrzeganiu.
Dziękuję za rozmowę.