"Mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Ziemi" - taka refleksja-trawestacja słynnego sloganu może się narzucać po obejrzeniu spektaklu Pawła Miśkiewicza. Paradoksalnie bowiem - podejrzewam, że wbrew intencjom realizatorów - wyraziste, rodzajowe aktorstwo krakowskich wykonawców, dostarczając naskórkowej przyjemności śledzenia łóżkowych, i nie tylko, perypetii bohaterów, w dużym stopniu uodpornia nas na to, co spoczywa głębiej. Na to, co ma wynikać zarówno z nagromadzenia banalnych historii, urozmaiconych dywagacjami filozofów-amatorów, jak i z zagadkowych wątków, które na pierwszy rzut oka po prostu nie przystają do całości. Czy to kwestia znalezienia właściwej tonacji, odpowiedniego wyważenia proporcji, czy też lenistwo widowni, która chce zostać uwiedziona, a nie dociekać, co artysta miał na myśli? Myślę, że i jedno, i drugie. Akcja ponad trzygodzinnego spektaklu rozgrywa się w scenografii przypominającej zapyziały "numer" hotelowy - brą
Źródło:
Materiał nadesłany
"Didaskalia: Gazeta Teatralna" nr 76