Zjawisko koprodukcji pojawiło się w polskim życiu operowym stosunkowo niedawno. W wymiarach krajowych zaproponowałem je w latach 90. w Poznaniu i przyznaję, spotkało się to z nieufnością publiczności, drwiną nieprzyjaznej prasy i brakiem zainteresowania ewentualnych partnerów z Wrocławia, Bydgoszczy czy Łodzi. Więc zrezygnowałem. Po latach ten sposób konstruowania repertuaru przyszedł do nas z Zachodu i udaje atrakcyjność z co najmniej z trzech powodów - felieton Sławomira Pietrasa w Angorze.
Po pierwsze: Rzekomo stwarza możliwości obniżania kosztów produkcji spektaklu. Nieprawda. Zliczając wydatki na honoraria, transport, hotele, adaptacje dekoracji, dodatkowe próby, szycie kostiumów, udział w kosztach środków inscenizacyjnych krążących między teatrami, otrzymujemy kwoty, za które moglibyśmy sami wyprodukować niemal każde przedstawienie. Z własnymi artystami, realizatorami, w czekających na zatrudnienie pracowniach, dla swojej publiczności, która - jak w sporcie - pragnie dopingować artystycznie upatrzonych faworytów, podziwiać rodzime zespoły i ulubionych solistów, oklaskiwać stworzone dla niej reżyserie, choreografie, scenografie i inscenizacje. Na tym powinna polegać dominująca w teatrze operowym działalność repertuarowa. Nie oznacza to zaprzestania ciągot kooperacyjnych. Powinny one jednak dotyczyć wchodzenia w spółki z teatrami zagranicznymi dla promocji przede wszystkim twórczości polskiej, która przy naszym wkładzie pracy,