Pamiętam dobrze swój pierwszy wyjazd do Londynu. Kontemplowałem wówczas przyjemności, w które obfituje dzieciństwo. Całymi dniami leniłem się, słuchając w domu płyt analogowych. Wśród nich wiele było nagrań z musicali. Do większości z nich nie miałem na początku zaufania. Wydawały się być mocno podejrzane. Cóż to za hybryda? - myślałem - niby tam grają, tańczą, śpiewają, raz wystawiają to w teatrze innym znów razem ekranizują. Po jakimś czasie poddałem się jednak ich czarowi; wciągnął mnie świat, którego źródła tkwią tam, dokąd zawsze ciągnie: na pograniczach operowego kiczu, na obrzeżach karnawału, sztuki jarmarcznej i podwórkowej, czyli w krainie, w której można otrzeć się o tandetę, banał, chałturę i ckliwy sentymentalizm. Umiejętne balansowanie na tej cienkiej granicy gwarantuje wzięcie publiczności "pod włos", bo przecież na ten rodzaj szlachetnej szmirowatości jesteśmy najbardziej podatni, spragnieni prostych em
Źródło:
Materiał nadesłany
Foyer