Że trudno być prorokiem we własnym kraju, świadczy dobitnie stosunek polskich mediów do twórczości Janusza Wiśniewskiego. Jego teatralny język fascynował polską widownię na początku lat osiemdziesiątych, gdy Wiśniewski wystawiał swoje najgłośniejsze dzieła: "Panopticum Madame Tissaud", "Koniec Europy", "Modlitwę chorego przed nocą", czy "Walkę karnawału z postem".
Gdy jednak został zauważony na forum Europy, a już zwłaszcza gdy posypał się na jego dzieła nagród, nagle stał się w Polsce "persona non grata". Widać Grand Prix Festiwalu Teatru Narodów, za "Koniec Europy", trzykrotnie wręczana Wiśniewskiemu równorzędna nagroda za kolejne przedstawienia, to już wystarczający powód do anatemy. Nic to, że Jerzy Grzegorzewski zaprosił Janusza Wiśniewskiego do realizacji autorskiego spektaklu na narodowej scenie, ani to, że w Dusseldorfie, na inscenizacji "Fausta" w jego reżyserii są wciąż komplety. I nie chodzi tu o merytoryczne zarzuty, ale o ton wypowiedzi o jego twórczości. O wartości teatru Wiśniewskiego wbrew pozorom nie stanowi oryginalna forma, za pomocą której reżyser tworzy z zespołu aktorskiego swoiste panopticum, ani też napięcie i rytm, jaki daje muzyka Jerzego Satanowskiego, stale współpracującego z autorem, ale wbrew wszystkiemu szukanie z mozołem sacrum w zmasakrowanym grzechem świecie. Wiśniewsk