Z biegiem lat i premier, wolno lecz zauważalnie, w stosunkach naszych z teatrem Mikołaja Grabowskiego nastawać zaczęła harmonia. Rozumieliśmy się w ciemno. My, Polacy obarczeni kolosalnym ciężarem haniebnych wad narodowych, już przed pierwszą kurtyną, by później nie szeleścić bielizną, kładliśmy nasze pupy na szczerze otwartych dłoniach. On zaś sięgał po bat. On - surowy ojciec, rodak bezkompromisowy, demaskator i pryncypialista, artysta opętany patriotyczną szczerością - brał nas do galopu. Rozpoczynał kolejne ogólnonarodowe łojenie. Na okoliczność naszych wad, biczował nas na odlew, byśmy się opamiętali. Za alkoholizm i wszystkoizm, za ciemnotę i niemotę, za dewocję i rozpustę. Za wszystko, proszę ja was. To właściwie nie był teatr. To był krwawy salon oczywistości. Nazajutrz zaś zaczynało się pospolite nadwiślańskie lizanie ran. Byle do wiosny... Do następnego Słobodzianka, Kitowicza bądź Gombrowicza, kiedy to Grabowski znowu z
Źródło:
Materiał nadesłany
"Dziennik Polski" nr 241