Przedstawienie Ach, Combray... według Prousta jest może jednym z ostatnich przykładów zbytku, na który polski teatr mógł był sobie kiedyś pozwalać. Niebawem, gdy już zaleją nas musicale i komedie bulwarowe, gdy nie schodzącym z afisza przebojem stanie się jakaś Madame Bataxfly, trudno będzie uwierzyć, że możliwy jest i taki teatr, jaki Waldemar Matuszewski zdążył pokazać na małej scenie Dramatycznego. Zbytek, luksus, jakaś Proustowska orchidea, kamelia, anemon przypięte do polskiego baraniego kożucha. To oczywiste. Powieść Prousta nigdy nie należała do ulubionych lektur troglodytów, toteż i adaptacja teatralna dostosowała ten gigantyczny fresk do warunków nadzwyczaj kameralnych - Gombrowicz powiedziałby: dla jaśniejszych. Literackim punktem wyjścia są fragmenty pierwszego tomu powieści, te właśnie, które opisują pobyt Marcela w Combray u babki. Mamy więc to wszystko, co z Prousta pozostaje najbardziej niezapomniane: ciotkę Leonię i Fra
Źródło:
Materiał nadesłany
Teatr nr 11