Taki świat nie może się nawet porządnie rozpaść - o spektaklu "Merylin Mongoł" w reż. Bogusława Lindy w Teatrze Ateneum w Warszawie pisze Karolina Matuszewska z Nowej Siły Krytycznej.
Gdyby Anton Czechow urodził się sto lat później, prawdopodobnie mieszkałby w Jekaterynburgu i nazywał się Nikołaj Kolada. Jego bohaterowie nie byliby przedstawicielami upadającej arystokracji, która wciąż żyje przeszłością i niemożliwymi do spełnienia marzeniami, ale należeliby do szerokiego grona biednych, prostych ludzi, którzy próbują jakoś radzić sobie w otaczającym ich niesprzyjającym świecie. Zarówno w pierwszym, jak i w drugim przypadku towarzyszyłyby im podobne uczucia: samotność, tęsknota za lepszym życiem, odrzucenie, brak ciepła i miłości. Jest jednak pewna różnica między Czechowem a Koladą. Autor "Trzech sióstr" wierzył jeszcze w istnienie jakiejś przyszłości - wiedział, że coś pozostanie po jego bohaterach, a życie będzie toczyć się dalej. U Kolady takiej wiary już nie ma. "Żyjemy tak, że to musi się wreszcie skończyć" - mówi Ola, główna bohaterka "Merylin Mongoł". I rzeczywiście - zapowiadany przez cały dram