- Nigdy nie bałam się charakteryzacji - zapewnia HANNA ŚLESZYŃSKA. - Dlatego tak świetnie czułam się w kabarecie Olgi Lipińskiej. Raz nawet byłam Stańczykiem. Miałam brodę i wąsy oraz garb na nosie. Koledzy robili sobie ze mnie jaja, a widzowie nie zorientowali się, że to ja, kiedy przedstawiałam się słowami: "Błazen wielki mąż, wielki, bo wam z oczu znikł".
Ma wielki talent. Własny, niepowtarzalny. Ale najbardziej rzuca sie w oczy odwaga, z jaką kreuje swoje postacie. Nie boi się wyglądać brzydko albo staro nie obawia się śmieszności. Potrafi być zabawna i dramatyczna, Hanna Śleszyńska to kobieta o wielu twarzach. Na spotkanie przychodzi w czerwonej sukience, mocno spóźniona. - Kompletnie zapomniałam - uśmiecha się rozbrajająco. Ma w sobie coś z dziecka. Ciekawość, ufność, ogromną energię. - Dziś rano poczułam nagle, że brakuje mi koloru. Zrozumiałam, że całą zimę ubierałam się nudno, na zmianę w czarne i białe bluzki. Wmówiłam sobie, że sportowa moda jest stosowna do mojego wieku. A to nieprawda! - przekonuje. - Sukienki są po to, żeby je nosić. KOBIETA JASKINIOWA Można ją teraz zobaczyć w "Cavewoman - Kobiecie jaskiniowej" Sigitasa Parulskisa w reżyserii Arkadiusza Jakubika. Na scenie wielkie łóżko. Rozebrana do koszuli wślizguje się pod kołdrę. Z kimś baraszkuje. Zapala się �