- W każdej kobiecie na widok mężczyzny upodlonego, nieszczęśliwego rodzą się opiekuńcze instynkty. Chce się nad nim pochylić, ukoić jego cierpienie. To leży w naturze kobiet, że kochają przegranych facetów - dowodził mój znający życie znajomy, dumając nad szklanką piwa, po zakończeniu premierowego przedstawienia "Płatonowa", w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego.
- Co ty opowiadasz. Jak można być zakochanym w gościu, który pił od trzech tygodniu, nie ma siły się podnieść z brudnej pościeli i na dodatek kalesony przekręciły mu się tak śmiesznie, że zamiast mu współczuć ma się ochotę zrywać boki. W takiej sytuacji najrozsądniej byłoby mu dokopać za bezdenną głupotę, a nie wskakiwać mu do łóżka i koić jego egzystencjalne bóle. Podnoszenie z rynsztoka tą nie moja specjalność, jak i większości normalnych kobiet - odparłam, choć mina mojego znającego życie znajomego wskazywała, że chyba się zagalopowałam i powinnam zastanowić się nad stanem mojej kobiecej natury. A że jestem uparta, brnęłam w spór dalej, stojąc dzielnie na okopach feminizmu, równocześnie intensywnie myśląc, co się tak naprawdę stało, że w żaden sposób nie mogłam pojąć zachowania pań walczących jak lwice o wrak człowieka jakim stał się Płatonow. A przecież były wśród nich nie tylko głupiutkie "pierwotniaki"