Piętnastominutowa owacja na stojąco uwieńczyła najnowszą inscenizację "Piaf" Pama Gemsa. Reżyser Jan Szurmiej i cały zespół kaliskiego teatru mogą mówić o pełnym powodzeniu, jednak prawdziwą bohaterką tego scenicznego przedsięwzięcia, osobą, na której skupiła się cała uwaga i sympatia publiczności, była Justyna Szafran. Nie tylko podźwignęła trudną rolę tytułową i przekonująco zaśpiewała kilkanaście piosenek legendarnej pieśniarki, ale dokonała czegoś, co na scenie zdarza się bardzo rzadko i czego nie da się nazwać wprost: u jednych wycisnęła z oczu łzy, innych zmusiła do uwielbienia, a wszyscy zapamiętają ją na długo, może nawet na zawsze.
Sztuka Gemsa oparta jest na czytelnym schemacie narodzin gwiazdy czy też kariery Kopciuszka z widocznym podziałem na etapy. Najpierw z ubogiej, nikomu nie znanej i pozbawionej jakiejkolwiek ogłady dziewczyny, czy raczej dziewuchy, staje się śpiewającą ulubienicą klientów pewnych lokali, których charakteru lepiej nie określać zbyt dokładnie. Potem mamy do czynienia z karierą osoby, o której wiadomo, że jej przeznaczeniem jest sława. Gwiazda zachłystuje się życiem, biorąc z niego wszystko, ale tez wszystko z siebie dając. Na nic zdają się tu rady bardziej doświadczonej i z pewnością bardziej wyrachowanej Marleny Dietrich. Edith Piaf "spala się" przy każdym występie, bo "spalać się" musi: taka już jej natura. Towarzyszą temu ekscesy, które często towarzyszą życiu gwiazd: alkohol, narkotyki, przygody erotyczne, niespełnione miłości, mniejsza i większe tragedie, często skrywane przed opinią publiczną. W końcu nałogi przerywają karierę: osiąg