Czy słowo i obraz potrafią wybrzmieć, by ukazać dramat porzuconej kobiety? Nie - o "Manhattan Medea" w reż. Kuby Kowalskiego w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie pisze Ada Romanowska z Nowej Siły Krytycznej.
Do Olsztyna przyjechała Medea. Ale nie Medea Eurypidesa. Ta Medea jest uciekinierką z wojennych Bałkanów. Nielegalnie żyje w Nowym Jorku. Jest zlepkiem starych wartości - nie potrafi przebić się do dzisiejszego świata. Zmierza ku tragedii - mimo iż w tragedię jest wplatana. Stara się walczyć, chce wyjść na prostą, ale życie jest brutalne. Kuba Kowalski zrobił spektakl tajemniczy, dystyngowany. U niego słowo jest najważniejsze. Dlatego "Manhattan Medea" jest pełna przeciągających się dialogów. Aktorzy mówią, dyskutują, wyżalają się, opowiadają, przyznają się, oskarżają, obiecują, oszukują. Żonglują słowem, które w końcu przeciwstawia się samo sobie i jest ogromnym kalibrem wycelowanym w widza. Prawie półtorej godziny słowa to dużo. Zwłaszcza, że nic poza tym nie przyciąga uwagi. Owszem, kilka scen poraża swoja piękną - dosłownie - kompozycją, ale ten parowóz do celu nie dowozi. Czy Medea (Ewa Pałuska) u Kowalskiego ma probl