Ten Peer Gynt, oglądany na scenie po raz pierwszy, wprawił mnie w zakłopotanie. Bo zrobił to przedstawienie teatr pełen ambicji i niegasnącej świeżości, i aktorzy, dla których ma się dobre uczucia i myśli, i reżyser, o którym zrobiło się głośno, a którego żadnej pracy - tak się to brzydko złożyło - nie miałam możności zobaczyć. I jeszcze: spektakl cieszył się dobrą na ogół reputacją; koledzy chwalili pomysłową oszczędność, z jaką reżyserowi udało się wtłoczyć dzieło tak rozbujane w przestrzeni i w czasie w ramki kameralnego teatru. Można oczywiście chwalić teatr, reżysera i aktorów, a także scenografa za ambicje i inwencję, z jaką na małej scenie pokazali utwór trudny do pokazania nawet na scenie największej. Ale co z tego wynikło? Ten Peer Gynt, zestawiany w programie z Faustem, Kordianem itd., wydawał się naprawdę w sposób podejrzany podobny do Kasprowiczowego "Marchołta". Nie do warszawskiego spektaklu, w którym Ludwik
Tytuł oryginalny
Kłopoty z "Peer Gyntem"
Źródło:
Materiał nadesłany
Teatr nr 22