Pamiętam wrażenie z pierwszego czytania "Koczowiska" przed pięcioma laty - wrażenie czegoś, co fascynuje i jednocześnie nie chce się poddać analizie - skłębiona masa głosów, szeptów i krzyków. Wszystko tu "słychać", ale jak autor zastrzegł od razu w przypisie, owo "słychać" - znaczy "widać": "Poza głosami-osobami słychać tło i dekorację"... Głosy-osoby, dekoracje, które "słychać", wszystko jednakowo pisane, nie wiadomo, co jest "hasłem osobowym", co "tekstem głównym", co didaskalium, całość miesza się i plącze w kozackim pohukiwaniu z oczeretów. Trzeba było przed wydrukowaniem tekst "opracować". Ustalić, co będzie złożone kursywą, co wersalikami, gdzie będzie układ jak w "normalnym" dramacie, a gdzie wypowiedzi (resp. głosy) będą przytoczone jak w prozie. Miałem wtedy poczucie, że te wszystkie zabiegi, jakkolwiek konieczne lub przynajmniej potrzebne, są jakimś gwałtem zadawanym temu literackiemu dziw
Tytuł oryginalny
Kłębowisko
Źródło:
Materiał nadesłany
Literatura