„Trubadur” Giuseppe Verdiego w reż. Barbary Wiśniewskiej w Operze na Zamku w Szczecinie. Pisze Bogdan Twardochleb w Kurierze Szczecińskim
Wiosenna premiera „Trubadura” Giuseppe Verdiego w Operze na Zamku doczekała się już wielu omówień w mediach regionalnych i ogólnopolskich. Przyszedł czas na „Kurier”. Późno, lecz piszący te słowa ma nad ich autorami tę przewagę, że mógł ufundować sobie dwukrotną obecność na dwóch przedstawieniach: na drugiej premierze w kwietniu i na pierwszym wznowieniu w czerwcu. Inne były obsady głównych ról.
„Trubadur” to kolejne ważne przedsięwzięcie szczecińskiego teatru, konsekwentnie stawiającego na repertuar współczesny, w tym nowe interpretacje klasyki. Jego reżyserka, Barbara Wiśniewska, zaproponowała ciekawe odczytanie kanonicznej opery, nawiązujące do naszej współczesności, a przynajmniej tak warto je postrzegać. Wydaje się, że z Marcinem Cecko, dramaturgiem teatru, uważniej niż inni wczytała się w libretto, odkrywając jego spójną strukturę i tworząc oryginalną inscenizację, drugą w dziejach Opery na Zamku. Pierwszą zrealizował na zamkowym dziedzińcu dwadzieścia dziewięć lat temu Warcisław Kunc, pomysłodawca pamiętnych spektakli-widowisk: „Carmen”, „Traviaty”, „Nabucca”, „Toski” (wędrowała z widzami od kościoła św. Jana do dziedzińca poczty przy Dworcowej), hiszpańskiej zarzueli „La Revoltosa”. Urokliwy dziedziniec pulsował wydarzeniami. Eugeniusz Kus prowadził tam festiwale i widowiska chóralne, w tym „Carmina burana” Carla Orffa, dopełnione baletem, a Teatr Kana – spotkania artystów ulicy. Czy podobne przedsięwzięcia wrócą na dziedziniec? Niedawno nawiązali do nich uczniowie szczecińskiego I LO, pokazując w jego zamkniętej przestrzeni swoją inscenizację „Dżumy” Alberta Camusa – poruszająca opowieść o ich przeżywaniu pandemii.
***
Nowy szczeciński „Trubadur” zaprzecza powtarzanym do dziś tezom o miałkości jego libretta, bo że muzyka roi się od evergreenów, temu nikt nie zaprzecza. Przypomnijmy jednak, że jego pierwowzorem też był „Trubadur”, z hiszpańska „El trovador”, dramat Antonia Garcíi Gutiérreza (1813-1884), jednego z najwybitniejszych twórców hiszpańskiego romantyzmu. Zdaje się, że autorzy nowej inscenizacji przeczytali libretto właśnie jako dramat romantyczny, nawiązujący do średniowiecza, co dla romantyków nie było dziwne, realizujący wiele założeń dramatu klasycznego. A jeśli romantyzm, to ważny jest przede wszystkim świat ducha, emocji i wartości, język metafor, obrazów, skojarzeń, psychologia głębi, intuicja. Spojrzenie z tej perspektywy pozwala łączyć fakty nawet nieprawdopodobne w prawdopodobne związki. Jak w życiu, które często dowodzi, że bywa bardziej pomysłowe niż komukolwiek się wydaje.
Przyczyny wydarzeń i zależności między głównymi osobami dramatu długo są skrywane. Widz domyśla się, że jakaś tajemnica łączy troje głównych bohaterów: Azucenę, Manrica i di Lunę. Poza tajemnicą jest Leonora, jest z innego świata. Oficer Ferrando w znanej arii z początku I aktu przedstawia fakty jednostronnie, inaczej mówiąc: opowiada fake newsy, które są potem weryfikowane aż do sceny finałowej, powodując niejedną tragedię. Oglądając „Trubadura” warto pamiętać, że pytanie o prawdopodobieństwo faktów, które tak zajmowało (i niestety zajmuje) krytyków, uchyla spora jednak konwencjonalność dramatu. Zgodnie z tym są w nim perswazyjne chwyty, np. główny motyw dwóch braci zakochanych w jednej kobiecie, służące już to uwodzeniu widza, już to wyrazistszej prezentacji moralnych problemów i pytań o miłość, nienawiść, wierność, grzech i łaskę, winę i karę, przebaczenie, zawiść i zazdrość, poświęcenie, egoizm, zemstę. Tu chodzi o wartości uniwersalne, ważne zawsze, także tu i teraz, a nie o fakty historyczne. Dlatego bohaterowie nie są w strojach historycznych, również chór Cyganów i balet, lecz w kostiumie (autor: Mateusz Stępniak), niezwiązanym z żadną epoką, ani narodem, czasem czy miejscem. I choć miejsce i czas są nazwane: Hiszpania, początek XV wieku, to w operze Verdiego chodzi o „zawsze” i „wszędzie” – jak w przypowieści, a tym samym o potężne siły (losu?, ducha?), pośród których żyją bohaterowie i z którymi się zmagają. Sugeruje to ekspresyjna, obrazowa, symboliczna scenografia Magdaleny Musiał, korespondująca z metaforycznością libretta, odwołująca się do mowy skojarzeń.
(A propos: my też znajdujemy się między takimi siłami. Ilu ludzi pokrewnych sobie jest dziś w Polsce po przeciwnych stronach, jak Manrico i di Luna? Szczeciński „Trubadur” skłania do takich refleksji. Dobrze się go ogląda i słucha. Sprawdzają się tablice nad widownią, wyświetlające tłumaczenia włoskiego libretta. To jest także kolejny powód, by co najmniej dwukrotnie obejrzeć inscenizację Barbary Wiśniewskiej; raz – by wczytywać się w libretto, ponownie – by obserwować scenę i słuchać muzyki).
***
Zgodnie z przypowieściowym charakterem dramatu, reżyserka i scenografka, także choreograf (Tomasz Jan Wygoda) konsekwentnie odwołują się do symboliki żywiołów. Poszczególne sceny są jak kompozycje z barw, znaczeń i światła. W pierwszym akcie dominuje mrok i czerń, czerwień pojawia się stopniowo i nasila w miarę narastania tragizmu. A czerwień to ogień, uczucia, miłość, ale też namiętność, wierność i zdrada. Przypominają się znaczenia barw w poezji romantycznej i neoromantycznej, nasuwa się psychologia głębi, poprzez którą reżyserka odczytuje znaczenia libretta, kreuje postaci, ich duchowość. Symboliczna gra kolorów koncentruje uwagę. To jest wielki teatr.
***
Warto zwrócić uwagę, że przestrzeń sceny i czasoprzestrzeń akcji są jakby podzielne na dwie przestrzenie: jedną symbolizuje pionowy, wędrujący okrąg, który jest pamięcią wydarzeń minionych, jest jak sumienie, uświadamiające bohaterom to, co nieświadome, jak lustro ich życia, wyjawiające tajemnice, słowem – jak sfera wiecznotrwałego świata ducha i wartości. Drugą, komplementarną przestrzeń symbolizuje pozioma, obrotowa scena, która jest jak trwanie chwili bieżącej, codziennych doświadczeń, emocji, odczuć, upływu czasu na ziemi. Zauważmy, że tę przestrzeń porusza chór, komentator i demiurg. Potwierdza się, że Wiśniewska czytała „Trubadura” także poprzez psychologię głębi, a być może na tle sporów między romantyczną filozofią nieświadomego, a budzącym się w połowie XIX wieku nowym racjonalizmem (prapremiera „Trubadura”: 1853).
Przypomnijmy jeszcze: tytułowy bohater, Manrico, jest jak średniowieczny trubadur, jak romantyk: szlachetny rycerz, poeta, kochanek, samotny, wędrowny śpiewak, heroicznie oddany krajowi i ukochanej. Jego przeciwieństwem jest hrabia di Luna – jego brat. Dzieli ich wszystko, a łączy miłość do tej samej kobiety, Leonory. Każdy kocha Leonorę na swój sposób: Manrico chce z nią tworzyć wspólnotę, di Luna – posiadać. Obu wiąże nakaz zemsty: Manrica namówiła do niej jego matka, być może przybrana, Azucena, za krzywdy swoje i swojej matki, di Lunę – jego ojciec za śmierć brata, bo hrabia przez cały czas akcji nie wie, że Manrico jest jego bratem. Dowiaduje się w momencie kulminacyjnym tragedii, gdy dopełnia zemsty, co ostatecznie rozdziela go z Leonorą. Tymczasem Manrico, umierając, łączy się z ukochaną, która też umiera, wypiwszy truciznę.
Tu wszystko jest konwencją, aż piszczy w trzewiach. Dlatego reżyserka słusznie wydobywa na plan pierwszy to, co istotne: postawy bohaterów. Śmierć Lenory i Manrica to symboliczne zanurzenie się w sen, dopełniający ich miłość. Rozgrywa się to w charakterystycznym miejscu na scenie, na skrzyżowaniu okręgów wieczności i spraw doczesnych, wartości i czynów. Czy to jest to samo miejsce, gdzie spłonęła na stosie matka Azuceny i jej syn? W inscenizacji Barbary Wiśniewskiej przegrywa ostatecznie idea zemsty, pojmowanej (bywa, że dziś także) jako wymierzenie sprawiedliwości, odpłacenie za krzywdy, wyrównywanie rachunków. Słowem – odpłacanie za krzywdy krzywdą, złem za zło.
***
A idąc dalej: emocjami za emocje, co tak dziś uwielbiają polityczni populiści. Również do takich refleksji skłania szczeciński „Trubadur”, oczywiście na wyłączną odpowiedzialność tego, który ku temu się skłania. Na pewno jednak nowa inscenizacja „Trubadura” słusznie przenosi uwagę z anegdoty na symbole, z płytkiego pojmowania sztuki na głębię. Na tym opera Verdiego tylko zyskuje.
„Trubadur” więc to opowieść o uczuciach i emocjach, o tym, że mogą dawać siły, albo – rozrosłe w namiętność – niszczyć. „Trubadur” to moralitet. Scenę od publiczności oddziela cieniutka kurtyna z przeźroczystej folii. Granica między aktorami a widzami jest przenikliwa. „Trubadur” jest opowieścią o nas. Rozgrywa się wśród nas.
Spektakl ma tylko mocne strony, choć mogą zdarzać się ułomności. Verdi stworzył operę dla śpiewaków wszechstronnych, o niemałej skali głosu, odpowiedniej sile, barwie, także wytrzymałości fizycznej, bo odtwórcy czterech głównych ról są na scenie długo. Przy takim obciążeniu mogą zdarzać się (i zdarzają) wahania, wynikające choćby ze zmęczenia. Taką sytuację obserwowali widzowie podczas drugiej premiery. Jeden z solistów miał nagłe kłopoty z głosem. Można było zauważyć, jak dyrygent i artyści na scenie dyskretnie go wspierają. W przerwie dyrygent wyszedł na scenę i wyjaśnił widzom problem. Zareagowali brawami. Gdyby więc istniała operowa nagroda fair play (np. Bursztynowy Pierścień Fair Play), powinien ją otrzymać zespół Opery na Zamku.
„Trubadur” to opera niezwykle trudna muzycznie, a zwłaszcza wokalnie. Zaczyna się w ciszy, co reżyserka świetnie wykorzystała dla stworzenia przejmującej uwertury z ciszy… Za sprawą orkiestry ujawniła się porywająca melodyjność tej opery, poruszające solowe partie m.in. harfy, oboju, instrumentów dętych, kotłów. Jerzy Wołosiuk, kierownik muzyczny i dyrygent, prowadził całość uważnie, w bardzo dobrym tempie, wydobywając akcenty, nastroje, barwy.
***
Dwukrotnie obejrzałem „Trubadura. Drugie przedstawienie wydało mi się ciekawsze, bardziej spójne, dopracowane, o bardziej wyrazistych akcentach i kreacji postaci, pięknie i mocno brzmiących pieśniach chóru ze słynną „Vedi, le fosche notturne spoglie”, śpiewaną przez Cyganów, czy pieśnią mniszek a capella. Oba przedstawienia miały swoje wybitne kreacje; w pierwszym partię Leonory śpiewała Victoria Vatutitna, Manrica - porywający Irakli Murjikneli. Równie przekonująca w obu przedstawieniach była Ewa Zeuner jako Azucena (np. aria „Stride la vampa” z akompaniamentem oboju). W drugim, szczególnie przed przerwą i w finale, bardzo podobała się Joanna Tylkowska-Drożdż (Leonora), znakomity był Dominik Sutowicza (Manrico) i Bartłomiej Misiuda (Hrabia di Luna). Joanna Tylkowska-Drożdż stworzyła rolę przekonującą, pokazała wielobarwność uczuć i doświadczeń, ich dramatyzm. Dobrze słuchało się znanych arii, jak „Była cicha ta spokojna noc”, „Di tale amor”, czy finałowej „Miserere”.
***
Pewno „Trubadura” trzeba jeszcze dopracowywać. Myślę jednak, że to sukces odważnego szczecińskiego teatru. Ma kłopoty finansowe, wystawia mało premier, lecz jakie! Przypomnijmy „Eugeniusza Oniegina”, „Dokręcanie śruby”, „Proces”, „Lohengrina”, „Króla Rogera”, spektakle baletowe. Czasem słychać uwagi, że nie wystawia wodewili i operetek, co kiedyś było źródłem jego powodzenia. Kiedyś… Pewnie byłoby to możliwe, ale potrzebny byłby zespół większy, soliści operowi, operetkowi, musicalowi. Nie da się, bez szkody dla artystów, śpiewać tak, żeby wilki były syte i owce całe.