Nasza klasyka "Sen srebrny Salomei". Najbardziej uniwersalny i, być może, najbardziej teatralny z dramatów Słowackiego. Tu jednak daje znać o sobie paradoks polskiej klasyki. "Sen srebrny" grano już dosłownie i na serio (inscenizacja Trzcińskiego w 1926 roku). Grano go jako dzieło rewolucyjnego rewizjonizmu historycznego (inscenizacja Schillera w 1932 roku). I jako dzieło polskiego nacjonalizmu szlacheckiego i mistycznej demonologii (inscenizacja Kotarbińskiego w 1900 roku). I jako tragifarsę odczytaną przez pryzmat współczesnej wrażliwości estetycznej (inscenizacja Skuszanki w Nowej Hucie w 1959 roku).
W każdej z tych inscenizacji "Sen" był czym innym: u Trzcińskiego płaskim i fałszywym melodramatem; u Schillera krytyką przeszłości; u Kotarbińskiego jej afirmacją; u Skuszanki - według jej własnego określenia - "szopką narodową". Ile inscenizacji, tyle odmiennych propozycji. Prapremiera w więcej niż pół wieku od napisania tekstu, w innej epoce literackiej! Recepcja teatralna "Snu srebrnego" zaczyna się w momencie, kiedy jest on nie tylko utworem o historii, ale także utworem historycznym. Tradycja to ciągłość. Słowacki w teatrze, jak cały zresztą nasz dramat romantyczny, nie ma swojej tradycji. To właśnie nazywam paradoksem polskiej klasyki, klasyki bez tradycji. Ta osobliwość jest zarazem jej szansą. W krajach o ciągłej tradycji scenicznej twórczy stosunek do klasyki polega na przezwyciężaniu akademizmu, tj. zastygłych form, będących wyrazem owej ciągłości. My nie mamy czego przezwyciężać. "Onieśmielenie wobec klasyki", które tłumi�