„Empuzjon” wg Olgi Tokarczuk w reż. Roberta Talarczyka, koprodukcja Teatru Śląskiego w Katowicach, STUDIO teatrgalerii w Warszawie i Instytutu im. Grotowskiego we Wrocławiu. Pisze Magdalena Hierowska w Teatrze dla Wszystkich.
Czy adaptacja Roberta Talarczyka powieści Olgi Tokarczuk „Empuzjon” to horror? Można by było odnieść takie wrażenie zwłaszcza, że już sam tytuł sugeruje, że może być strasznie. W mitologii greckiej Empuzja to okrutna zjawa, przedstawiana w bardzo turpistyczny sposób. W wyobrażeniach kusiła naiwnych mężczyzn, a następnie pożerała swoje ofiary. Według autorki utworu Empuzjon to przestrzeń, w której owe zdarzenia miały miejsce na początku XX wieku i została skonstruowana w celu uwolnienia potencjałów interpretacyjnych o świecie ziemskim i duchowym.
Spektakl powstał dzięki zaangażowaniu trzech instytucji: Teatru Studio w Warszawie, Teatru Śląskiego w Katowicach i Instytutu im. Jerzego Grotowskiego we Wrocławiu, więc można by było się spodziewać, że widz otrzyma pełnowartościową inscenizację na wysokim poziomie. Niestety zważywszy na ogromne zaangażowanie zespołu brakowało w tym spektaklu logicznej pointy. Pierwsza adaptacja utworu Olgi Tokarczuk została pozbawiona nadrzędnego wyeksponowania problemu, stała się obrazem w obrazie i ogromny potencjał interpretacyjny nie został należycie wykorzystany, choć zachwycająca scenografia Katarzyny Borkowskiej była idealnie zaaranżowana. To olbrzymie szklane ściany, na których pojawiały się piękne krajobrazy soczystej zieloności drzew. Mgliste wyziewy oparów dymu, a zmieniające się plany i głębokie światło, podkreślały mistyczny charakter przestrzeni.
W tym specyficznie demonicznym miejscu próbował odnaleźć się główny bohater – Mieczysław Wojnicz (Michał Piotrowski). Lwowski student, chory na gruźlicę, myślał, że w tym pięknym miejscu szybko powróci do zdrowia. Jednakże te idylliczne wizje szybko zostały zniweczone przez samobójczą śmierć żony właściciela uzdrowiska, a spokój ducha został zastąpiony wciąż odczuwalnym oddechem zbliżającej się śmierci. Ogromne poczucie lęku pogłębiane środkami odurzającymi wywoływało wśród bohaterów zachowania o znamionach zaburzeń psychotycznych. Zapewne w oparach nalewki Schwärmerei z halucynogennych grzybów miały się dziać zdarzenia niezwykłe. Niestety wizja odurzenia zgorzkniałych nienawiścią do kobiet pensjonariuszy uzdrowiska okazała się błazenadą wygibasów, utrzymaną w nad wyraz przerysowanej formie. Brakowało w tej adaptacji metafizycznego przeistoczenia problemu, w – moim mniemaniu – stała się ona tylko pełnym rozgoryczenia słowotokiem. Czy wypada w taki sposób snuć męską opowieść o kobietach? To oczywiście spór wielu pokoleń. Trudno rozsądzić czy konwencja „cyrku nienawiści” była świadomym zabiegiem reżysera, czy tylko próbą nawiązania dialogu z konwencją pozbawiającą formy teatralne wątków wywołujących odczucia transcendentalne.
Przede wszystkim prócz pięknej scenografii i dosadnie rysowanej linii fabularnej zabrakło bardzo potrzebnej konfrontacji z treścią. Bez wyraźnej pointy i z rozszarpanymi ideologicznie wątkami, pozostawiono widza tylko z widowiskowym krajobrazem. Można podejrzewać, że w tym wypadku mamy do czynienia z wizją reżysera, który nie ma świadomości zjawiska emancypacji kobiet u schyłki XIX wieku. Pojawiają się również wątpliwości, czy oby na pewno Olga Tokarczuk w swej powieści spoglądała na problem w tak jednowymiarowy sposób?
Noblistka stworzyła interesujący literacki świat, w którym na łonie natury w uzdrowisku Görbersdorf (obecnie Sokołowisko w województwie dolnośląskim) znaleźli się pozbawieni dystansu do kobiecości mężczyźni. Natomiast aby podkreślić męski charakter widowiska, reżyser zdecydował, że wszystkie role będą grane przez mężczyzn, co więcej emanujących zakompleksioną obleśnością słów. Czy ten zabieg faktycznie podkreślił istotę problemu, by pożądane katharsis w ogóle miało szansę zaistnieć w tym przedsięwzięciu? Senność uczuć, słowa, słowa słowa i nadinterpretacja myśli… Pozostaje tylko wybałuszyć oczy, zadrżeć i pójść spać.