Zdarzają się tacy aktorzy, że gdy pojawiają się scenie, nie sposób oderwać od nich oczu. Rządzą nami. Gustaw Holoubek był takim aktorem. Fred też do nich należał. Teraz powiem, co powiedziane być musi: Bernard Krawczyk był wielkim aktorem, pięknym człowiekiem i cudownym Ślązakiem - pisze Kazimierz Kutz w Gazecie Wyborczej - Katowice.
Wszyscy umierają, ale po ostatniej fali upałów, fali, jakiej jeszcze nie było, gazety codzienne zaczęły puchnąć od nekrologów. My, starzy, odczuliśmy napór zmiany klimatycznej jako wzmożenie starczego zniedołężnienia i gorszej pracy serca. I poszła lawina śmierci, odeszli Kora, Stańko, Szulkin, Karabasz, schodzili jak z piekarskiej szufli. I gdy zacząłem zastanawiać się nad felietonem o pomorze artystów, zadzwonił redaktor K. z "Gazety Wyborczej" z wiadomością, że zmarł Fred Krawczyk, mój najbliższy druh i przyjaciel. Znamy się od 1947 roku, kiedy pojawił się rok po mnie w mysłowickim liceum. Fred od zawsze był pociągająco przyzwoitym i dobrym człowiekiem. Miał w sobie blask prawdziwej prostoty. Kiedy wyruszyłem na studia filmowe do Łodzi, on zdał egzamin do ledwo założonego studia aktorskiego przy Teatrze Śląskim, gdzie uczył młody Gustaw Holoubek. Fred był ulubieńcem Gustawa. Gdy ten pojawiał się na Śląsku, zawsze spotyka