„Liebestod” Angéliki Liddell na Wiener Festwochen (Austria). Pisze Tomasz Domagała na stronie domagalasiekultury.pl.
Jesteśmy na corridzie, obchodach Semana Santa albo we współczesnym świecie, tylko tak bardziej symbolicznie. Perspektywa wciąż się zmienia, co sygnalizują nam kolejne poziomy przeplatających się ze sobą narracji, przejmujące kontrolę nad opowieścią. W jej centrum – bohaterka Angélica. Z jednej strony walcząca całe życie z patriarchalnym białym heteroseksualnym bykiem/Jezusem, z drugiej niczego innego niepragnąca bardziej niż jego miłości, uznania, traktowania jej przez niego za równorzędnego partnera w tej corridzie, jaką jest życie. W jeden ze scen stoi więc naprzeciw trupa byka a może jego atrapy i nie może się faktycznie odnaleźć w sytuacji, że tej figury już nie ma, że została sama. Zwłaszcza, że prawdopodobnie przyczyniła się do jego zniknięcia a na pewno bardzo tego chciała. Co ma teraz począć ze swoją nienawiścią, co ma teraz zrobić ze swoją miłością? Przed kim się bronić, kogo atakować? Stanie przed nami i wyrzyga nam to, co myśli o sobie, o świecie, ale i o nas, wycinku społeczeństwa, które przyszło tę jej śmieszną sceniczną egzystencję (tak ją widzi) oglądać. Współczesna europejska Kassandra, okrutna, egotyczna i przepełniona wściekłością. Zatopiła się w swoich wizjach tak mocno i zapamiętale, że nie zauważyła, iż jej proroctwo się spełniło. Stoi teraz zdumiona, niepewna, marząc o zabiciu afrykańskiego lwa (europejski byk to za mało), który nieoczekiwanie w dość perwersyjnie sposób pojawia się na scenie.
Wiedeńska burżuazyjna publiczność jednego z najdroższych i najbardziej elitarnych festiwali teatralnych w Europie dość ciężko znosi wściekłe ataki na siebie. W końcu Wiedeń to w Europie ośrodek wiodący prym w hodowli najlepszej krwi czystych białych heteroseksualnych byków. Czuło się na widowni napięcie, kanalizowane przez westchnięcia, skrzypienie foteli i sapanie. Po spektaklu z kolei frenetyczne oklaski, z jednej strony być może w podziękowaniu, że już się skończyło, z drugiej – w jedności z Liddell, którą można do szaleństwa kochać, tylko wtedy gdy się jej skrajnie nienawidzi. I na odwrót. Zaraz, czy nie o tym było właśnie LIEBESTOD?
Gdy ze sceny padły prowokacyjne słowa, w których bohaterka spektaklu Angélica rozliczała się ze sobą, mówiąc, że choć podążają za nią wciąż kobiety, geje i inni wykluczeni, kochający ją za to co robi, wspierający, chcący tworzyć z nią wspólnotę, ona ma ich tak naprawdę w głębokim poważaniu, ba, gardzi nimi, bo jej chora ambicja pragnie mierzyć się w boju na śmierć i życie z tym, kogo nienawidzi najbardziej, kto wydaje jej się godnym jej rywalem – zrobiło mi się tak po ludzku po prostu smutno. Zrozumiałem bowiem, że o tym była, jest i będzie zawsze ludzka sztuka, bez względu na przeczące tej opinii potoki słów wyrzucane przez artystów, zwłaszcza tych lewicowych. Było to brutalne choć oczyszczające doświadczenie, ale w końcu spotkanie z Kassandrą nie należy do przyjemności. Prawda bowiem wyzwala człowieka tylko od złudzeń…