"Nowy Jork - ta cała powierzchnia to tylko pokrywa, kruche zabezpieczenie. Dla mnie pod spodem wszystko się stale rusza, szczury, karaluchy... I zastanawiam się, kiedy to wszystko wylezie...". Janusz Głowacki, autor tych słów, nie obejrzał swoich "Karaluchów" w warszawskim Teatrze Ateneum. Nie przyjechał na premierę, jeszcze do tej pory czeka na niego bukiet kwiatów. Nie odpowiedział nawet na telegram. Po jego wyjeździe z kraju w 1962 r. pisano, że wysługuje się imperialistom. Jego sztuka o Ameryce "Polowanie na karaluchy" jeszcze dwa lata temu nie mogła być wystawiona w Polsce (święciła już wtedy triumfy na scenach amerykańskich i zachodnioeuropejskich, wystawiono ją także na Węgrzech). Teraz, kiedy - jak mówi Głowacki - po stanie wojennym nie ma już śladu, a generał Jaruzelski został liberałem, sztuka o emigracji solidarnościowej, odczytywana z naszej perspektywy, stała się raczej komedią niż -jak chciał autor - tragikomedią. Neurotyczne lęki
Tytuł oryginalny
Karaluchy bez Głowackiego
Źródło:
Materiał nadesłany
Wprost nr 2