Niestety wiosna nie jest najlepszą porą roku ani dla mnie, ani, jak się okazuje, dla teatru. Przesilenie daje się dotkliwie we znaki, dopadając nas w najmniej spodziewanych momentach. Podejrzewam, że dyrekcja Teatru Polskiego decydująca się na wystawienie sztuki markiza de Sade pt. "Justyna czyli niedole cnoty" liczyła na pewien sukces. Faktycznie nazwiska na afiszu (z autorem na czele) zdają się gwarantować więcej, niż odpowiedni poziom. Jednym słowem było wszystko co potrzebne do powtórzenia, na skalę kameralną, powodzenia "Kandyda". Z kobietami jest jednak ...jak z kotami. "Justyna" postanowiła pójść własną drogą i broń Boże nie pokalać swej cnoty rozgłosem, sprzedając swe wdzięki na scenie dość oszczędnie i oględnie. Nazwisko markiz de Sade już u współczesnych mu obrastało niezdrową legendą. Publicznie potępiony z powodu skłonności do erotycznego okrucieństwa (oprócz biczowania bardzo lubił wlewać gorący wosk do świeżych ran) za
Tytuł oryginalny
Justyna czyli niedole teatru
Źródło:
Materiał nadesłany
"Słowo Polskie" nr 121