- Ten spektakl pokazuje właśnie, jakie to wszystko nie jest proste, jak artyści, nawet najwięksi, boją się publiczności. Bohaterka sztuki Quiltera ma takie momenty, że za nic nie wyjdzie na scenę. Potem wychodzi i jest świetna. Ale ile ją to naprawdę kosztuje! - mówi BEATA RYBOTYCKA, przed premierą "Na końcu tęczy", w Teatrze STU w Krakowie.
Z Beatą Rybotycką, grającą w spektaklu "Na końcu tęczy", którego premiera odbędzie się jutro w teatrze STU, rozmawia Marek Lubaś-Harny. Dlaczego właśnie Judy Garland? Przyznam, że mnie się ona kojarzy głównie jako matka Lizy Minelli. - To bardzo niesprawiedliwe. Judy Garland była wielką artystką i w swoim czasie także wielką gwiazdą, chyba większą niż jej córka. Zresztą, w Ameryce nadal jest za taką uważana, niektórzy mówią, że to amerykańska Edith Piaf. Zasmucające, że w Polsce jest dziś prawie nieznana. Spektakl "Na końcu tęczy" ma tę niesprawiedliwość naprawić? - Mam nadzieję, że to się nam uda. Choć przyznam, że powody, dla których zainteresowałam się tekstem Petera Quiltera, były bardziej prozaiczne. Szukałam sztuki, która pozwoliłaby wykorzystać moje doświadczenie dramatyczne w połączeniu ze śpiewaniem. Tłumaczka Elżbieta Woźniak obiecała, że znajdzie mi coś interesującego i słowa dotrzymała. Prze