W natłoku obrazów i pomysłów czas upłynął szybko i przyjemnie. Dopiero potem przyszła refleksja - o co w tym widowisku chodziło? "Ça ira" Rogera Watersa miała być zapierającym dech gigantycznym widowiskiem. Cel został osiągnięty, choć zatracono sens utworu i zlekceważono wykonawców - po poznańskiej premierze pisze Jacek Marczyński w Rzeczpospolitej.
Kiedy już w pierwszej scenie na wysokości piątego piętra ukazała się artystka uosabiająca Głos Wolności, wiadomo było, że reżyser Janusz Józefowicz nie poskąpi efektów. I rzeczywiście - każda scena przynosiła niespodzianki: podniebne akrobacje i wielką gilotynę, unoszącą się nad głowami widzów, sztuczne ognie oraz karabinowe salwy, żywe konie i nagie piersi gwałconych mniszek, palący się na scenie Wersal, a na filmowym ekranie Stalin, Bierut i Fidel Castro. Siedząc w tłumie widzów na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich, trudno było ogarnąć wszystkie atrakcje, a jeszcze telebimy, ustawione obok trzech scen zbudowanych na potrzeby spektaklu, pokazywały zbliżenia co smaczniejszych fragmentów. W natłoku obrazów i pomysłów czas upłynął szybko i przyjemnie. Dopiero potem przyszła refleksja - o co w tym widowisku chodziło? Po głębszym namyśle mam tylko jedną odpowiedź - o inscenizacyjny efekt. Widz, który nie zna opery Roge