"Proces" w reż. Macieja Englerta w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski w Przeglądzie.
Cały czas scena tonie w mroku, rozświetlana mdłym światłem lamp naftowych lub przyćmionych reflektorów. Józef K. błądzi w klaustrofobicznym labiryncie przesuwających się ścian, bywa uwięziony wśród rozwieszanych prześcieradeł albo miota się w łożu sądowego malarza. Początkowo zirytowany, potem gniewny, wreszcie osaczony i osamotniony znikąd nie uzyskuje pomocy. Ginie przed drzwiami prawa. Jak pies. Wcześniej usłyszy ujadanie psów, o złowieszczej tonacji. Czy wtedy już wie? Możliwe, że przeczuwa. Nie wie jednak, że zginie w pełni światła, że w godzinie śmierci wydobędzie się z mroku, a jego oprawcy jak para cyrkowych iluzjonistów poprowadzą go na rytualną rzeź. Gdy już padnie zarżnięty, odsłania się kurtyna w tylnej ścianie sceny, a tam dostrzeżemy dwa rzędy publiczności - wszystkich aktorów "Procesu", którzy, jak się okazuje, śledzą ostatnie tchnienia bohatera. Kaci składają im ukłon. A więc tak to się kończy: najpierw wlec