- Nienawidzę słowa "doświadczenie". Ono odnosi się do rzemiosła, nie do sztuki. Każdy obraz powinien być inny. Gdyby setny okazał się taki sam jak pierwszy, znaczyłoby to, że mamy do czynienia z kiepskim malarzem - mówi WOJCIECH PSZONIAK.
Co miał pan namyśli, mówiąc "To wielkie ryzyko być aktorem"? - Malarz może mieć nadzieję, że współcześni na nim się nie poznali, ale kiedyś zostanie odkryty, tak samo kompozytor czy pisarz. Aktor najboleśniej odczuwa upływ czasu. Jego nadzieje gasną wraz z odejściem ze sceny. Spodziewałam się usłyszeć, że w zawód aktora szczególnie wpisane są chandra i stany depresyjne... - Proszę jednak wziąć pod uwagę, że można je zwaloryzować, spożytkować. Twórczość leczy, czyni wolnym zarówno artystę, jak i jego odbiorcę. Z tym że nie wyobrażam sobie, by prawdziwie zagrana rola nie pozostawiała psychicznych śladów. To zawsze kosztuje. Która z pańskich ról niosła ze sobą największe obciążenie? - "Belfer", monodram, z którym niedawno jeździłem do Opola, był jednym z najtrudniejszych, jeśli nie najtrudniejszym przedsięwzięciem. Człowiek przez półtorej godziny pozostaje sam na sam z publicznością i musi ją utrzymać w napięciu