Śni mi się queerowa instytucja, w której nie musiałbym się już siłować z heteronormatywną strukturą i patriarchalną hierarchią, w której nie musiałbym się tłumaczyć ze swojego sposobu bycia i myślenia, bo jest inny. Rozmowa z reżyserem teatralnym Wojtkiem Rodakiem.
Jakie masz sny?
Dużo nieprzyzwoitych.
A coś nadającego się do druku?
Sen o tym, że zarabiam przyzwoicie, pracując w teatrze.
Czyli już się zorientowałeś, jak jest?
Niestety. W zeszłym roku zrobiłem trzy spektakle w teatrach repertuarowych – w TR Warszawa, Teatrze Nowym w Łodzi i Teatrze Polskim w Poznaniu – i portfel nadal mam raczej cienki. Wiem już też mniej więcej, jak działają instytucje, i zdałem sobie sprawę z tego, jak ja chcę w nich pracować, z kim, nad czym i gdzie.
Śni ci się jakieś konkretne miejsce?
Śni mi się queerowa instytucja, w której nie musiałbym się już siłować z heteronormatywną strukturą i patriarchalną hierarchią, w której nie musiałbym się tłumaczyć ze swojego sposobu bycia i myślenia, bo jest inny. A, no i oczywiście śni mi się nieustannie, że kończę szkołę teatralną, bo jestem jeszcze studentem ostatniego roku i muszę napisać pracę magisterską.
Sporo tych snów i bardzo teatralne.
Pytałeś o te, które się nadają do druku.
Jesteś pierwszym reżyserem teatralnym w Polsce, który od samego początku swojej zawodowej drogi określa się jako queerowy. To jest ważne i nowe, bo dotychczas słyszałem zawsze od reżyserów gejów, że oni „nie chcą być szufladkowani". Przymiotnik „gejowski" czy „queerowy" traktowali jako zbędne obciążenie.
Masz rację, tak było i pewnie nadal trochę jest, ale ja już w szkole teatralnej powiedziałem sobie, że queerowość jest dla mnie ważna i w dużej mierze mnie określa. Było to zresztą na pewno widać w moich szkolnych egzaminach. Myślę, że pedagodzy nie mieli żadnych wątpliwości, kim jestem i co mnie interesuje.
Twoja queerowość była kiedykolwiek problemem w Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie?
Nie, nigdy, choć miałem poczucie, że ten rodzaj otwartości nie był wcześniej w szkole aż tak oczywisty. To się teraz zmienia, bo dla kolejnych pokoleń wchodzących do szkoły queerowość będzie po prostu normą. Queerowość rozumiana szeroko, nie tylko jako nieheteronormatywna tożsamość, ale szerzej – jako siła subwersywna, wywrotowa, odmieńcza.
Zwróć uwagę na to, że w sztukach wizualnych w Polsce mamy od dawna osoby artystyczne określające się mianem queerowych. Mamy takie osoby, które czerpią inspirację niemal wyłącznie z queeru. Tymczasem nasz teatr wydaje się pod tym względem nieprawdopodobnie wręcz zapóźniony, skostniały i bardzo hetero.
Co do zasady, zgoda, choć mamy chyba coraz więcej teatrów na queer otwartych.
To prawda, jest ich coraz więcej, ale ciągle za mało, co powoduje, że taki artysta jak ja ma ograniczone pole manewru. To ograniczenie bierze się stąd, że jeśli mam pracować w jakiejś skostniałej, heteronormatywnej i patriarchalnej instytucji, większość energii stracę na siłowanie się z jej strukturą, co jest wykańczające. A ja chcę się skupić wyłącznie na procesie artystycznym, stąd mój sen o queerowej instytucji.
Jak określasz swoją tożsamość? Osoba queerowa?
Jestem gejem, ale bardzo też lubię określać się mianem osoby queerowej, bo queer jest szerszy, pojemniejszy i zadomowiony w świecie sztuki. Nigdy też nie byłem częścią gejowskiej paczki czy szerzej – gejowskiej społeczności. To zawsze były bardziej osoby queer i sojusznicze, zawsze były wokół mnie kobiety, zawsze interesowały mnie wszystkie litery z LGBTQ+, a nie tylko G. Wyłącznie męskie, gejowskie towarzystwo nigdy nie było moim naturalnym otoczeniem i myślę, że to w sposób znaczący kształtowało moje widzenie świata i wrażliwość.
Kiedy odkryłeś swoją queerowość?
Dość późno, bo na początku liceum, i to był czas, jakieś dziesięć lat temu, kiedy w moim krakowskim liceum większość queerowych osób chowała się po kątach. Dzisiaj młodzież ma zupełnie inną świadomość, co zobaczyłem, pracując z nią nad spektaklem „Kolorowe sny" w Teatrze Polskim w Poznaniu. To nie są oczywiście opowieści lekkie i bezproblemowe, bo każdy musiał przejść jakąś drogę, ale jej przejście wydaje się dzisiaj szybsze i bardziej świadome niż jeszcze dekadę temu. Trzeba też brać pod uwagę to, że pracujemy w Poznaniu, mieście, w którym queerowa społeczność rozkwita szczególnie intensywnie.
„Tom na wsi", twój znakomity spektakl w TR Warszawa, jest trochę o tobie?
Oczywiście, bo jestem gejem z podkrakowskiej wsi. Tam się wychowałem, chodziłem do podstawówki i gimnazjum. Liceum kończyłem już w Krakowie, ale dojeżdżałem do niego codziennie ze wsi. To był czas, kiedy zacząłem interesować się kulturą, o której wcześniej miałem niewielkie pojęcie czy, jak to się dzisiaj mówi, miałem niewielki kapitał kulturowy i wielkie poczucie wstydu dziecka ze wsi, które nie wie tego, co wiedzą jego rówieśnicy z dużego miasta.
Dziecka, które miało poczucie inności?
Inności i niedopasowania, o którym zaczął mnie zresztą informować świat zewnętrzny. On wiedział, że jestem inny, zanim sam zdałem sobie z tego sprawę. Słyszałem tu i tam różne krzywdzące komentarze, ale nie doświadczyłem jakiejś hardcorowej przemocy. Byłem skupiony na nauce, bo słyszałem od rodziców, że jak będę się dobrze uczył, to moje życie będzie lepsze niż ich. Wziąłem to sobie do serca.
W Krakowie zacząłeś chodzić do teatru?
Zacząłem oczywiście od Starego Teatru, a potem jeździłem na spektakle do Warszawy, choć wtedy bardziej od teatru kręcił mnie film, stąd wybór łódzkiej Filmówki, gdzie studiowałem produkcję filmową. Wybór tak na dobrą sprawę też trochę przypadkowy, bo najpierw planowałem prawo, potem studia na SGH, jednak tuż przed maturą, kiedy pracowałem jako wolontariusz na festiwalu Off Camera, znajoma zaczęła mi opowiadać, jak fajnie jest na produkcji filmowej, że to połączenie sztuki i zarządzania.
Wróciłeś do Krakowa i poszedłeś na reżyserię teatralną?
W Łodzi zrobiłem licencjat, potem miałem rok przerwy od studiów, zajmując się asystenturami teatralnymi u Wiktora Rubina i Michała Borczucha, po czym zdałem na reżyserię do Krakowa, oczywiście z queerową teczką.
A ten pomysł na reżyserię teatralną to skąd?
Na produkcji filmowej szybko zdałem sobie sprawę, że to nie jest to, co mnie interesuje, że jeśli chodzi o film, to raczej reżyseria. Zacząłem więc myśleć o reżyserii filmowej, ale równie szybko się zorientowałem, że w filmie sobie nie poeksperymentuję. Za to w teatrze już tak, pomyślałem, i zdałem na reżyserię teatralną.
I zacząłeś eksperymentować?
Umiarkowanie, bo nazwa kierunku studiów, przypominam ci, to reżyseria dramatu. Owszem, zdarzało mi się zrobić coś performatywnego, ale szkoła niezmiennie domagała się ode mnie reżyserowania dramatu. To powiedziawszy, muszę dodać, że w szkole czułem się doceniony, sporo się nauczyłem i nie spotkałem się osobiście z jakąkolwiek bezpośrednią przemocą, a to chyba dużo.
Zadebiutowałeś bardzo wcześnie, bo już na drugim roku, „Żeglarzem" Jerzego Szaniawskiego w Teatrze Dramatycznym jego imienia w Wałbrzychu.
Do Wałbrzycha zaprosił mnie Sebastian Majewski, którego poznałem jeszcze w Łodzi, kiedy kierował Teatrem im. Jaracza. Był jedną z pierwszych osób, którym powiedziałem, że myślę o zajęciu się teatrem. Bardzo jestem mu wdzięczny za to, że o mnie pamiętał, za zaproszenie do Wałbrzycha i zaufanie. Niestety, dwa tygodnie po premierze „Żeglarza" przyszła pandemia i wszystkie teatry przestały działać. Koszmar.
Koszmar się jednak skończył dość spektakularnie, bo wkrótce na Forum Młodej Reżyserii dostałeś nagrodę Debiut TR i zaproszenie do pracy w jednym z najważniejszych, choć targanych ostatnio wielkimi konfliktami, teatrów w Polsce – TR Warszawa. Tam powstał w 2021 roku wspomniany już „Tom na wsi".
Bardzo się z tego ucieszyłem i potraktowałem jako swego rodzaju znak jakości. Wiedziałem też, że to nie jest jednorazowe docenienie, bo miałem z Grzegorzem Jarzyną przez rok zajęcia i wtedy również czułem, że to, co i jak robię, jest dla niego interesujące.
TR był jedną z tych scen, w których queerowy teatr robiło się przyjemnie?
Pomijając już wówczas narastający konflikt między zespołem i dyrekcją, praca tam była wspaniała, chociaż nie jest tak, że w kwestii queer wszystko jest w TR zrobione. Nie wystarczy jeden spektakl, bo wtedy byłby to tylko rainbow washing. Queer w teatrze jest czymś więcej niż przedstawieniem, to inny rodzaj funkcjonowania, traktowania ludzi i wrażliwości, to także wiedza i wysiłek, który należy wykonać, by ją zdobyć. W tym sensie, jak widzisz, traktuję queer jako misję.
Po „Tomie na wsi" wyreżyserowałeś „Praktykę widzenia" Michała Buszewicza w Teatrze Nowym w Łodzi, do której zaprosiłeś osoby z dysfunkcją wzroku. Co to była za praca?
Trudna, bo ograniczone były i środki finansowe, i czas, ale wydaje mi się, że udało się zrobić coś ciekawego. Moją największą satysfakcją było pełnoprawne włączenie osób z dysfunkcją wzroku w zespół tego spektaklu. Nie „użycie" ich w spektaklu, ale spowodowanie, by stały się jego częścią na takich samych zasadach jak inni. Dlatego czasami musiałem zrezygnować ze swoich reżyserskich ambicji i powiedzieć sobie: to nie jest o tobie. Kiedy potem czytałem w recenzjach, że spektakl jest za długi i za wolny, miałem poczucie, że zupełnie nie zrozumiano tego, że on jest w takim tempie, jakie nadały mu osoby z dysfunkcją wzroku. Pewnych rzeczy nie mogę i nie chcę przyspieszać, bo to by oznaczało, że zostawiam w tyle czy z boku tych, których zostawiać nie zamierzam. To też jest queer.
Do „Kolorowych snów" w Teatrze Polskim w Poznaniu, realizowanych z Grupą Stonewall i kolektywem pozqueer, ogłosiliście z Szymonem Adamczakiem, współreżyserem, otwarty nabór queerowej młodzieży. Kto się zgłosił?
Naprawdę różne, bardzo ciekawe osoby LGBTQ+, więc wybór nie był prosty. Mamy na przykład w składzie osobę trans, która być może będzie kiedyś zdawała do szkoły teatralnej. Bardzo mnie ciekawi to jej przyszłe spotkanie z polską szkołą teatralną, bo co do tego, że ono w tym czy innym przypadku niedługo nastąpi, nie mam wątpliwości. Są już w szkołach teatralnych mężczyźni dalecy od stereotypowego wyobrażenia męskości, są osoby o innym niż biały kolorze skóry, są osoby z Białorusi czy Ukrainy, które mówią z akcentem, będziemy też mieć prędzej czy później osoby transpłciowe.
A wracając do „Kolorowych snów" – to, o czym jest spektakl, jest wyborem młodzieży. To jest też spektakl grany jej językiem. My z Szymonem niczego nie narzucaliśmy. Naszym zadaniem było poskładanie tego w sensowną, ciekawą całość stworzoną od początku do końca przez osoby queerowe, a nie aktorów i aktorki je grających.
Ten spektakl to niejako spełnienie kolorowych snów queerowej młodzieży Poznania. I nie są to jakieś spektakularne sny, tylko w gruncie rzeczy pragnienie życia według własnych zasad, a nie heteronormatywnych wymogów.
W Poznaniu to się już trochę udaje?
Queerowe historie, które opowiadamy, dzieją się z pewnością w innych miejscach Polski, aczkolwiek tak, mam poczucie, że Poznań jest obok Warszawy najbardziej queerowym miastem w kraju. To się czuje i to widać. Mikołaj, jedna z osób występujących w spektaklu, powiedział nam, że myśląc o wyjeździe na studia, wpisał sobie w Google’a: „najbardziej tolerancyjne miasto w Polsce", i wyskoczył mu Poznań.
WOJTEK RODAK (ur. 1995) jest reżyserem teatralnym, absolwentem Szkoły Filmowej w Łodzi i studentem ostatniego roku Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie. Rozgłos przyniósł mu wyreżyserowany w TR Warszawa w 2022 r. spektakl „Tom na wsi". Na koniec 2022 r. wyreżyserował z Szymonem Adamczakiem w Teatrze Polskim w Poznaniu w koprodukcji z Grupą Stonewall spektakl „Kolorowe sny", współtworzony przez queerową młodzież. Najbliższe spektakle: 7-8 stycznia, więcej na teatr-polski.pl