„Matylda” Roalda Dahla w reż. Jacka Mikołajczyka, koprodukcja Teatru Syrena w Warszawie i Teatru Kameralnego w Bydgoszczy. Pisze Alicja Cembrowska w Teatrze dla Wszystkich.
„Jestem dziewczynką” – pewnie i wielokrotnie powtarza Matylda. Ba, jest dziewczynką, która nie godzi się na mówienie, co dziewczynka „musi” i „powinna”. Wie, jak rozpocząć rewolucję i jak korzystać ze swojej wiedzy. Teraz jej niezwykła moc oddziałuje również na polskiej scenie – w warszawskim Teatrze Syrena, który kolejny raz udowadnia, że dysponuje wszystkimi narzędziami, żeby robić najlepsze musicale w Polsce.
Dzieci to mendy i gnidy, które nie powinny się odzywać. Mają siedzieć cicho i robić to, co każą im dorośli. Brak podporządkowania równa się srogim karom. Chociaż czasy od napisania „Matyldy” (1988) przez Roalda Dahla się zmieniły, to w niektórych głowach nadal pobrzmiewają dawne echa frazesów, odbierających najmłodszym podmiotowość. Tytułowa bohaterka książki brytyjskiego pisarza zostaje uzbrojona we wszystkie przymioty, które potrzebne są do zagłuszenia przestarzałych bredni. Sześciolatka jest wyjątkowo sprytna, mądra, bardziej rozwinięta niż rówieśnicy, a dodatkowo wyróżnia się głębokim poczuciem sprawiedliwości i uczciwości. To niezwykłe, biorąc pod uwagę środowisko, w którym się wychowuje.
Matylda (Łucja Dobrogowska) jest dzieckiem niechcianym i niekochanym, niepasującym do swojej rodziny puzzlem, co na każdym kroku jej się przypomina. Warto jednak podkreślić, że okrutność tej sytuacji nie jest w opowieści wysuwana na pierwszy plan. Również w spektaklu codzienność dziewczynki stanowi (jedynie) przykre tło, dzięki czemu nie dostajemy przybijającej historii o skrzywdzonym dziecku. Paradoksalnie „Matylda” emanuje ciepłem, motywacją i pozytywną energią. Zachęca do mówienia, że w domu dzieje się źle, bo wokół są ludzie gotowi, by podać pomocną dłoń.
Dziewczynka ucieka w świat wyobraźni, książek i wymyślonych historii. Ten mechanizm obronny przestaje wystarczać, gdy trafia do szkoły kierowanej przez Agatę Łomot (Damian Aleksander) – teraz musi stawić czoła nie tylko ignorancji rodziców, ale i agresji dyrektorki, która nienawidzi dzieci.
Historia Matyldy jest raczej dobrze znana – kto nie czytał książki, na pewno chociaż raz trafił w niedzielne popołudnie na wyreżyserowany przez Danny’ego DeVito film z 1996 roku z Marą Wilson w roli głównej. Fabularnie zatem spektakl w Teatrze Syrena nie przynosi zaskoczeń – nierozumiana przez rodziców dziewczynka trafia do szkoły, w której zyskuje uznanie rówieśników, spotyka przychylną nauczycielkę pannę Miodek (Magdalena Placek-Boryń) i rozpoczyna walkę o lepsze życie. Nie tylko swoje.
Mimo niewielkich zmian w treści, warszawski musical zadziwia formą – jest dynamicznie, kolorowo i spektakularnie. Dziecięcy zespół zdaje się karmić energią sceny i najpewniej nie wie, co to zmęczenie – Matylda Łucji Dobrogowskiej jest energiczna, stanowcza i nawet nie tyle zagrana, ile „wcielona”. Młoda aktorka świetnie poradziła sobie zarówno z partiami solowymi, jak i zespołowymi (tutaj brawa dla całego zespołu). Trudno nie zachwycić się tym, jak te dzieciaki dają radę!
„Matylda” w reżyserii (i tłumaczeniu) Jacka Mikołajczyka jest w ogóle aktorsko doskonała. Katarzyna Walczak (Pani Kornik) i Albert Osik (Pan Kornik) do najmniejszego szczegółu dopracowali role rodziców genialnej sześciolatki; Łukasz Szczepanik (Rudolfo), chociaż na scenie pojawia się na krótko, to dosadnie zaznacza swoją obecność postacią charyzmatyczną i barwną, a Damian Aleksander jako Agata Łomot jest niekwestionowaną gwiazdą tego spektaklu. Tym, co jednak szczególnie ujęło mnie za serce, są kostiumy (Tomasz Jacyków) – odważne, drapieżne, charakterne, jak chociażby soczyście kolorowa sukienka Pani Kornik czy stylizacje jej męża.
Muzyka i piosenki (Tim Minchin), światło, choreografie, scenografia, ostry język, dawkowanie ironii, zgrabne łączenie komizmu z dramatem i genialne aktorstwo sprawiają, że do świata Matyldy po prostu się wchodzi i nawet początkowo słaba druga część (po przerwie), rozkręca się i wciąga, zadziwia i mocno przypomina, że mali ludzie mają dużą moc. Wydaje mi się, że takiego przekazu dzieci potrzebują cały czas, musimy im o tym przypominać – bo czy są chłopcem, czy dziewczynką, zasługują na miłość, szacunek i bezpieczeństwo. Mają prawo o to walczyć. Mają prawo do powiedzenia „dość”. Nie muszą siedzieć cicho.