W Stanach jestem traktowany jako szczyt europejskiego wyrafinowania, creme de la creme europejskiej prozy. Jestem autorem elitarnym - bo piszę wieloznacznie. Tymczasem powieściopisarze amerykańscy nic nie pozostawiają wyobraźni, wypełniają ją z taką łatwością, z jaką zapisują 800 stron - rozmowa z Érikiem-Emmanuelem Schmittem, pisarzem i dramaturgiem.
Agata Michalak: Czy kocha pan swoje dzieci po równo? Érik-Emmanuel Schmitt: Jak wszyscy rodzice najbardziej kocham te, których inni nie lubią, by im to zrekompensować. Dlaczego gdy sprzedawał pan 400 egzemplarzy swoich sztuk, był pan ulubieńcem krytyki, a gdy sprzedaje pan cztery miliony powieści, krytycy stają się wzgardliwi? - Zdarzyło się to mnie, zdarza się to wszystkim. Krytycy mnie odkryli, schlebiali mi, a gdy to publika ''przywłaszczyła sobie'' moje książki, podzielili się. Są tacy, którzy mnie uwielbiają, są tacy, którzy się dziwią, jak coś takiego może cieszyć się sukcesem. Myślę, że nieufność krytyki i dziennikarzy w stosunku do sukcesu jest naiwna. Popularność to coś tajemniczego, co dzieje się między czytelnikami i nie wskazuje ani na obecność talentu, ani na jego brak. Mentalność amerykańska, w myśl której jeśli ktoś odnosi sukces, z pewnością ma talent, jest błędna - istnieją bardzo źli powieściopisar