Jak fajnie nie być dyrektorem Warszawskich Spotkań Teatralnych. Wchodzisz na festiwalowy spektakl do Teatru Dramatycznego w Warszawie bez lęku, bo nikt nie wiesza się na tobie żądając dodatkowej wejściówki, a jeszcze lepiej - wprowadzenia na krzywy ryj. Jesteś w stanie normalnie przywitać się ze znajomymi i przy okazji powysłuchiwać konfidencjonalnych wyznań: - No, za waszych czasów to był klimat - pisze Maciej Nowak w Przekroju.
Jak przyjemnie nie uczestniczyć w histerycznych spotkaniach z paniami i panami z Urzędu, o zaciętych spojrzeniach, którzy pukają ołówkami w gęsto zapisane notatniki i wypytują dlaczego nie zaprosiłeś spektaklu tego reżysera, a dlaczego tamten jest na WST już trzeci raz z rzędu? Przecież to są nasze pieniądze i my musimy wiedzieć! Jak wspaniale nie wysłuchiwać nieustannych przypomnień, że to jest impreza finansowana przez Jej Ekscelencję, a nie autorski program jakiegoś grubasa. Jak dobrze nie przejmować się pustymi miejscami na widowni i jak dobrze nie przejmować się psychoanalizą spojrzeń i gestów lokalnych watażków od kultury. Podobało się? Nie podobało się? Naburmuszony czy po prostu noga boli? Jak dobrze przypomnieć sobie przy okazji WST, że Tadeusz Słobodzianek to autor wybitny. Jego najnowsze dzieło - "Młody Stalin", wystawiony na scenie Teatru Dramatycznego, zaciemnia ten obraz, tymczasem "Nasza klasa" z Katona Szinhaz z Budapesztu po r