Połączenie establishmentu i mieszczańskiej letniości jest w stanie zablokować skuteczność nawet najlepiej wymyślonej ceremonii - pisze Dariusz Kosiński.
Od kilku lat z wielkim zainteresowaniem obserwuję jesienną wojnę na przedstawienia rozgrywającą się w dzień Święta Niepodległości 11 listopada. Święto to, wymyślone przez wielkiego inscenizatora publicznych widowisk narodowych Józefa Piłsudskiego jako coś w rodzaju Zaduszek Patriotycznych, później zakazane a odnowione po 1989 długo nie potrafiło odnaleźć swojego miejsca, kształtu i znaczenia. Było obchodzone podobnie, jak wszystkie oficjalne uroczystości - z pompą, powagą, sztywno i bez wielkiego zaangażowania. Sytuację zmieniła dopiero inicjatywa społeczna - Marsz Niepodległości. Początkowo była to stosunkowo niewielka demonstracja gromadząca mniej lub bardziej marginalne środowiska prawicowe. Marsz urósł w siłę w roku 2010, częściowo na fali wciąż wzmocnionej aktywności publicznej po katastrofie samolotu prezydenckiego (10 XI 2010 odbywała się kolejna miesięcznica), częściowo w związku z próbami blokowania demonstracji przez je