Zawsze podchodzę z dystansem, z przymrużeniem oka. Tak się ukształtowałem. "Pat i Pataszon", proszę pana.
Święta spędza pan z bliskimi czy na scenie? - Tylko raz grałem w Wigilię, we Włoszech. Pracowałem wtedy w teatrze w Trieście i gdy zobaczyłem repertuar, zapytałem: "Gramy w Wigilię, 24?". Mnie za komuny opowiadali koledzy, że musieli w latach 50., za stalinizmu, w Wigilię grać - na widowni samo wojsko siedziało, więc kompletnie się nie spodziewałem, że we Włoszech ktokolwiek na taki spektakl przyjdzie. Ale Włosi na to: "A dlaczego nie? Przecież tłumy ludzi będą. Potem pójdą na spacer i na kolację". I zagraliśmy. Był komplet? - Tak. Życzenia żeśmy sobie w teatrze składali, każdy wylosował kolegę, któremu coś kupił. Przedziwne prezenciki sobie wtedy wymyślaliśmy. Zamartwiałem się o kolację, o rybę, ale na szczęście bliscy wtedy do mnie przyjechali. Wigilię spędziliśmy w restauracji, chyba jedyny raz, bo zawsze rodzina gotowała. Kiedyś my z małżonką, a teraz to się zmieniło - gotują dzieci, a my jesteśmy gośćmi. W tym roku u