- Publiczność ma prawo wymagać, żeby ten spektakl, na który idzie do teatru, nie był ramotą, w niektórych wypadkach sprzed 5-7 lat. Uważam, że widz ma prawo oczekiwać, by przynajmniej raz w ciągu tych dwóch-trzech miesięcy reżyser widział, co teatr sprzedaje w jego imieniu publiczności i zgłosił swoją aprobatę lub veto - mówił Jerzy Jarocki w jednym z ostatnich wywiadów.
Łukasz Rudziński: Szczególną rolę w pracy nad spektaklem powierza Pan aktorom... Jerzy Jarocki: Bazuję na aktorach. Wszystko jest rezultatem decyzji, jaki teatr ma się na myśli. Czy ma to być teatr związany z aktorem, czy poświęcony inscenizacji i w pewnym sensie uniezależniony od aktora, a wspomagany różnymi środkami - filmem, światłem, wymyślnymi konstrukcjami scenicznymi... Prawdopodobnie mógłbym robić właśnie taki teatr, ale postanowiłem zająć się aktorem. Pewnie dlatego, że sam rozpoczynałem od aktorstwa. I chociaż nie widziałem dla siebie przyszłości w tym zawodzie, to doświadczenie, wiedzę i znajomość tej profesji od podszewki oczywiście wykorzystuję w pracy reżysera. Tylko najstarsi widzowie mogą kojarzyć jedyny Pana spektakl, przygotowany dla Teatru Wybrzeże przeszło pół wieku temu. Pamięta Pan jak do niego doszło? - Umożliwiłem debiut Ireneuszowi Iredyńskiemu. Napisał on sztukę, której nikt nie chciał mu wystawić,