Z ALEKSANDREM BARDINIM nierozerwalnie związany jest tytuł profesora. Mawiało się Zelwer czy Kreczmar, ale zawsze - profesor Bardini. Studenci czcili go niemal bałwochwalczo, mimo, a może właśnie dlatego, że kierował się zasadą: mówić prawdę i nie zabiegać o względy studentów, bo to jest klęska dla obu stron.
Jako 38-latek miał za sobą dwie okupacje, ukonczone studia aktorskie i reżyserskie, debiut teatralny, filmowy i pogrom kielecki, który spowodował jego emigrację do Ameryki Północnej. Zza Oceanu, gdzie wyjechał z żoną i córką Malwiną, wrócił szybko, bo "już na statku płynącym w tamtą stronę zorientował się, że na pokładzie jest zbyt dużo szaulisów" (litewskich żołnierzy kolaborujących z Niemcami - przyp. red.) - wspomina Jan Kulczyński. Rzadko się zwierzał, wywiadów nie udzielał z zasady, zwłaszcza gdy dotyczyły one spraw prywatnych. Nigdy nie opowiadał o żonie. Ukrywała go w czasie wojny. Został z nią do końca życia, w przeciwieństwie do innych, którzy szybko zrywali wojenne małżeństwa. O pracy, której imał się w USA i Kanadzie, wiadomo wyłącznie ze wspomnień przyjaciół. Podobno występował tam w teatrze Piscatora. Po czterech latach tułaczki, za namową Leona Schillera, wrócił do Polski. Nigdy nie odebrał dyplomu ukończe