EN

27.04.2024, 11:44 Wersja do druku

Jednym słowem: uczta

„Pewnego długiego dnia” Eugene'a O'Neilla w reż. Luka Percevala z  Narodowego Starego Teatru w Krakowie  na XXX Międzynarodowym Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych w Łodzi. Pisze Ewa Bąk na blogu Okiem Widza.

fot. Magda Hueckel / mat. teatru

Życie pisze najlepsze scenariusze. Nic go nie przebije. I tak jest tym razem. Eugene O'Neill napisał swój autobiograficzny, genialny, współczesny dramat w kontekście piekła, jakie roznieca swym funkcjonowaniem, ba, samym istnieniem rodzina. Luk Perceval go wyreżyserował, Stary Teatr wystawił a XXX Międzynarodowy Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych do Łodzi zaprosił. Widzowie mieli szansę zobaczyć spektakl nad spektaklami: nowocześnie klasyczny, wstrząsająco aktualny, fenomenalnie dobrze zagrany. Jednym słowem: uczta. Ale uczta przenicowująca widzów wrażliwość. Wstrząsająca.

Początek spektaklu przedstawia normalną rodzinę, ale z upływem czasu wypełzają zmory przeszłości, rozpad teraźniejszości i objawy mającej nadejść wkrótce katastrofy. Wszystko co umarło dominuje nad życiem, które w ojcu, matce, braciach w dramatycznym wymiarze gaśnie. Osłabieni totalną walką, pozwalają na to. Poddali się, ulegli. I to znamienne przyzwolenie na słabość, bezsilność wobec niej, która ma ich usprawiedliwiać jest ich największą winą. Oskarża każdego najdotkliwiej. Pogrąża coraz bardziej wpędzając w zdziwaczenie, które wyostrza starość (ojciec), pogłębia szaleństwo, którego źródłem jest totalna klęska życia (matka), konstytuuje zdziecinnienie braci(niesamodzielni, niedojrzali mimo wieku, przegrywający każdą walkę, jeśli w ogóle ją podejmują). Brak komunikacji, zrozumienia, chęci, determinacji, siły, by zatrzymać ten pęd do samozniszczenia przypieczętowuje przegrana. Oznacza brak możliwości wyjścia z sytuacji permanentnego poczucia niespełnienia, zawodu, straty, zmęczenia. bo brak jest napędu do zrobienia czegokolwiek, do zmiany we własnym życiu, jakby na wszystko było już za późno. Stąd to zniecierpliwienie, drażliwość, nieumiejętność unikania konfliktów czy zażegnania ich, jeśli już wystąpią. Jakby eskalacja stanów, w jakich się znajdują bohaterowie, miała na nich zwrócić szczególną uwagę, umożliwiając interwencje z zewnątrz, ratunek-sam sobie nie są w stanie pomóc. To zafiksowanie we wszystkim, co zabija w nich chęć do życia, działania, zmiany jest porażająca. Życie boli, nie oszczędza nikogo ale w tym wypadku skutecznie zabija wolę przetrwania. I to ze szczególnym okrucieństwem. Premedytacją gdy się mu poddają. Rodzina Tyrone jest jak zdegenerowana, skazana na zagładę burżuazja w ANIELE ZAGŁADY Luisa Buñuela, wykluczająca się sama, uwięziona w swym zużytym statusie, mentalnym rozpadzie. Nie ma dla nikogo ratunku. Ani wyjścia.

Reżyser w sposób mistrzowski buduje atmosferę klinczu patologii relacji rodzinnych. Ze szczególnym znawstwem kumuluje emocje wynikające z głęboko ukrywanych pokładów uwarunkowań psychologicznych, historycznych, społecznych jako przyczynę stanów mentalnych bohaterów.  Demaskuje całą złożoność i intensywność, zaciekłość niewzruszalności postaw. To robi ogromne wrażenie, bo efekt jest wstrząsający. Niesłychanie sugestywny i wiarygodny. Szczery i prawdziwy. Twórcy z aktorami dotykają istoty problemów, z jakimi zmaga się każdy członek rodziny. Pozwala to prześledzić i zrozumieć ich relacje, narracje i przede wszystkim głęboko poczuć ich cierpienie, ale i przyczynę upadku, i skutek klęski.  Udziela się atmosfera oskarżeń, pretensji, przekonywań, sporów, kłótni. Zawodu i rozczarowania. Dezercji z walki o siebie. Sytuacja jest jasna, zrozumiała, ale i beznadziejna.  Co mocno angażuje i porusza. Przeraża ale budzi głębokie współczucie.

fot. Magda Hueckel/mat. teatru

To nic, że scenografia była zredukowana do abstrakcyjnego obrazu, bo tym więcej znaczyła, tym więcej była warta. Ogromny biały ekran, jak tabula rasa, jest jak rewir więzienia rodziny Tyrone, z którego nie mogą/nie chcą się wydostać jej członkowie. Stary zużyty fotel wydaje się być miejscem oparcia, wytchnienia, męki. I jeszcze tylko ukryta przestrzeń za ekranem, zakazana, intymna, bez możliwości wglądu pozostaje miejscem chronionym, intymnym, niedostępnym. Strażnicą niewidocznego, niewyrażalnego. Tajemnicy.  Nie zmieniając się wcale, uruchamiała wyobraźnię przez akcję, doskonale spełniała rolę materii-ekranu, na którą każdy mógł dokonywać projekcji własnych doświadczeń, przeżyć, skojarzeń. Stapiała się tym sposobem sztuka i indywidualne życie każdego widza. Była abstrakcyjno- realistyczną jednią. Stymulowana przez poruszane tematy: niedojrzałości emocjonalnej, braku odpowiedzialności mężczyzn za siebie, rodzinę, łagodnej uległości kobiety bluszczu, której jedyną winą była miłość, która ją ubezwłasnowolniła i poprowadziła ku zgubie samej siebie, do uzależnienia jako antidotum na egzystencjalny ból, który zabija (praca, spuścizna traum rodzinnych, paraliżująca bezradność po stracie-szczególnie dziecka, niedojrzałość dorosłości). Życie łamie ludziom kręgosłupy, czyni ich ofiarami samych siebie, swego pochodzenia, okoliczności.

Rodzina  może generować zło, które infekuje jej członków, jest dziedzictwem kolejnych pokoleń. I tak jest w tym przypadku. Winy rodziców stygmatyzują traumą dzieci. Ćwiczą je w pogrążaniu się w bezsensie, bezcelowości życia. Wpychają je w koleiny własnych błędów, uzależniając od siebie. Degenerują. A ci ulegają, poddają się, nie znajdują impulsu. który wybił by ich na niezależność, mimo emocjonalnego garba spuścizny błędów rodziców. Ci z kolei zdają sobie sprawę z coraz większych spustoszeń, jakie czynią w sobie i dzieciach.

Poczucie winy rośnie jak spadająca w dół ku przepaści kula śnieżna, która przytłacza i ubezwłasnowolnia wszystkich. Temu służą używki(alkohol, narkotyki)-wyłączają świadomość, tępią poczucie winy, zagłuszają niedający się znieść ból. Znieczulają coraz większą dawką.

fot. Magda Hueckel / mat. teatru

Spektakl ten jest dowodem na to, że sztuka jest potęgą, która ogniskuje istotę indywidualnie przeżywanego nieszczęścia, niemożność pogodzenia różnych światów, wzajemnego zrozumienia istnień niekompatybilnych a priori (mężczyzna -kobieta, matka-ojciec-dzieci, młody-stary człowiek), fatamorganę szczęścia, by jego mgnienie wystarczyło na całe życie, uległość wobec słabości, rezygnacji z  mądrości, tej, co zneutralizuje cierpienie, unieważni zło, poczucie winy i przywróci pewność, że miłość to obowiązek, szacunek, odpowiedzialność, poświęcenie, wybaczenia sobie i winnym.

Gdy się rodzimy nikt nam nie obiecuje, że będziemy szczęśliwi. Nie ma przepisu na sukces. Gotowych procedur na przetrwanie. Gwarancji na spełnienie. Ale to nieprawda, że rodzina a priori funduje piekło. Nie wiem jak wyjaśnić, że przed tym, co nas niszczy, unieważnia, uprzedmiotawia bronić musimy się sami. Niestety osobni, waleczni, niezłomni, sami. Dramat jest tego przekonania negatywem. Zaprzeczeniem. Nie da się już nikogo uratować; rany są ciągle rozdrapywane, krzywdy i błędy wypominane, cierpienie rozpamiętywane. Jakby się napęd życia, uczuć, działania, walki w bohaterach wyczerpał, skończył, zużył dawno, dawno temu. W paraliżującym wolę cierpieniu ostatecznie zatracił. Oglądamy więc zbiorową agonię przegranego życia. Zmarnowanego potencjału miłości, bliskości, zrozumienia. Wybaczenia.

Siła życia zaklęta w sztuce Eugene'a O'neilla, geniusz inscenizacyjny Luka Percevala  i niesłychanie intensywne, głęboko uzasadnione psychologicznie aktorstwo Romana Gancarczyka, zjawiskowej w seansach zatracania się w szaleństwie Małgorzaty Zawadzkiej stworzyły arcydzieło o krystalicznym kształcie, szczerej, autentycznej wymowie wyrażające niewyrażalne dzięki sile uwalnianych emocji pochodzących od człowieka, od wypowiedzianej o nim prawdy.

Tytuł oryginalny

XXX MIĘDZYNARODOWY FESTIWAL SZTUK PRZYJEMNYCH I NIEPRZYJEMNYCH PEWNEGO DŁUGIEGO DNIA STARY TEATR

Źródło:

okiem-widza.blogspot.com
Link do źródła

Autor:

Ewa Bąk