Z JERZYM JAROCKIM działy się ostatnio rzeczy dziwne. Po legendarnym dziś już boomie w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych, kiedy to zasłynął z tego, iż prawie każdym swoim przedstawieniem strzelał w dziesiątkę tzw. tematu współczesnego w polskim teatrze ("Paternoster", "Szewcy", "Matka", "Na czworakach", "Proces", "Ślub", "Rzeźnia", "Wiśniowy sad"), gdzieś po sierpniu 1975 r. w komputerowo-precyzyjnej machinie teatralnej Jarockiego coś zaczęło zgrzytać, trzeszczeć i przystawać, a co gorsza okazało się, że Jarocki nie tylko nie trafia już w dziesiątkę, ale wręcz zdarzają mu się strzały poza tarczę... Nieszczęścia zaczęły się od "Garbusa" Mrożka; dykteryjki, której zamierzeniem było ukazanie zagrożenia zewnętrznego (kataklizm dziejowy) i wewnętrznego (wyuzdany cynizm) cywilizacji, czyli dwóch par małżeńskich zabawiających się sobą a la Laclos. Jaka jednak głębsza intencja przyświecała Jarockiemu w wystawieniu tego żmudnie n
Źródło:
Materiał nadesłany