"Notatki tokijskie" Hiraty Orizy w reżyserii autora z Seinendan Theatre Company w Tokio na MFS InlanDimensions 2021 online. Pisze Tomasz Domagała w oficjalnym dzienniku festiwalowym.
Jest rok 2034, Putin ma już 82 lata, a my wraz z bohaterami spektaklu Hiraty Orizy znajdujemy się w tokijskiej galerii sztuki, do której z powodu wojny w Europie wciąż napływają wywożone z muzeów arcydzieła światowego malarstwa. Nie wiemy do końca, czy to galeria sztuki współczesnej czy dawnej, scenografia samych dzieł sztuki nam nie pokazuje. Pomieszczenie, w którym rozgrywają się Notatki tokijskie jest bowiem miejscem, które posiada każde duże muzeum na świecie. Jest to otwarta przestrzeń dla zwiedzających, mająca nieco mniej formalny charakter, znajdująca się najczęściej gdzieś między sklepikiem z muzealnymi gadżetami a szatnią. Można tam odpocząć, porozmawiać, poczytać lub na kogoś poczekać. Gdy się tej przestrzeni przyjrzeć bliżej, niejako przez soczewkę (temat ten jeszcze powróci), okaże się, że znaczy ona dużo więcej, niż nam się wydaje. Oprócz ławek stoją tam bowiem monstrualne rzeźby, reprezentujące zapewne sztukę współczesną, które formują się w kształty słynnych z wielu zdjęć i filmów tokijskich wieżowców. A więc pierwsze zaskoczenie: jesteśmy jednocześnie w tokijskim muzeum i w samym Tokio, na jakimś ogólnodostępnym placu, a więc w przestrzeni publicznej. Spotykający się więc tam przypadkowo ludzie będą nam opowiadać o swoich problemach, a także kwestiach dyskutowanych publicznie.
Inną niezwykłą cechą owej przestrzeni jest to, że choć jesteśmy w galerii arcydzieł, ani jednego z nich nie zobaczymy. Może zresztą to nie do końca prawda, bo w hallu muzeum znajduje się sklepik z gadżetami, mający na wystawie małe reprodukcje znanych obrazów czy katalogi z dziełami na okładce. Zabieg to znakomity – nie dość, że sugeruje nam, że oglądanie obrazów stało się ostatnią rzeczą, po którą chodzą do muzeów ludzie, to jeszcze ukazuje nam samą sztukę, jako fabrykę wszelkiej maści memicznych gadżetów, które nierzadko z powodzeniem zastępują nam oryginały, zwalniając nas z obowiązku jakiejkolwiek na ich temat wiedzy. Ot, takie powierzchowne traktowanie sztuki i jej doświadczania, będące raczej leczeniem kompleksów pobytem w ekskluzywnej przestrzeni niż na prawdziwym dialogiem z dziełami artystów. Jednym z głównych malarzy tej galerii jest Johannes Vermeer, w związku z tym jego obrazów w sklepiku jest najwięcej, z Dziewczyną z perłą na czele. To również znamienny gest reżysera, Vermeer bowiem i jego malarstwo wydają się kluczem do tego niezwykłego spektaklu, ale o tym za chwilę.
Na razie znajdujemy się w niezwykle interesującym hallu muzeum, do którego z różnych stron (jak to w tego typu miejscach) zaczną przybywać zwiedzający, bądź tacy, którzy przyszli załatwić tu coś zupełnie innego. Pojawią się więc pracownicy muzeum, którzy mają umówione spotkanie z dziewczyną zamierzającą przekazać im w darze kolekcję obrazów zmarłego ojca, pojawią się dwie studentki, kobieta z prowincji, żeby się tu spotkać z całą, niemałą rodziną czy para na jednej z pierwszych randek, bardziej z powodu braku pomysłu na miejsce, niż z potrzeby, itd. Co ciekawe, wśród zwiedzających tylko jedna osoba (dziewczyna z pary) zainteresowana jest tak naprawdę obrazami, reszta spotyka się tu, żeby załatwić swoje różne życiowe sprawy. Siadają i rozmawiają, często symultanicznie, tak że ciężko jest ich podsłuchiwać i nadążać za dwoma kompletnie mieszającymi się narracjami. Podsłuchiwać to w ogóle dobre słowo na określenie tego, czego doświadczamy, widz bowiem staje się tu rodzajem żywego konfesjonału, ma dostęp do rzeczy zupełnie przypadkowych, należących do porządku small talku, ale i do tych nieprzyjemnych, jak wzajemne niesnaski i rozliczenia. Tematy są różne: kwestia wojny i pytania o patriotyzm, nieszczęśliwa miłość, opieka nad rodzicami i w ogóle ludźmi starszymi, nieszczęście w małżeństwie czy wreszcie choroba kosmopolityzmu, słowem – życie w wielu jego różnych aspektach. Jak już napisałem w tej przestrzeni muzeum-otwartej agory tematy te stają się partyturami ludzkich jednostkowych dramatów, a także problemami całego społeczeństwa. Objawami choroby, która toczy Tokio, Japonię, a może cały świat, bo bohaterowie pochodzą bowiem z różnych azjatyckich krajów, które nie były im w stanie zapewnić warunków godnego życia. Taki to więc obraz współczesnych ludzi, dzisiejszej Japonii i naszych niełatwych czasów. Do tego nie trzeba czekać do 2034 roku, wszystko pasuje jak ulał do 2021. Tu i teraz.
Spektakl był zrealizowany w dwóch wersjach – ta, którą mogliśmy obejrzeć na InlanDimensions, była przygotowana na rynek międzynarodowy kilka lat temu, oryginalna – w 1994 roku. Piszę o tym, bo zwrócił moją uwagę pewien dyskretny wątek (nie udało mi się ustalić, czy był on dodany w nowej wersji), który z perspektywy lat 90. (tak, tak stary jest to spektakl) w Europie wydawać się mógł niewinny, ale współcześnie jest niezwykle ważny i aktualny, a co najważniejsze – profetyczny, jakby japoński reżyser już wtedy wiedział, co się przydarzy Europie i światu dzisiaj. Jako że jesteśmy w japońskim muzeum, a w Europie trwa wojna, okazuje się, że każdego tygodnia z Europy przybywają dziesiątki dzieł sztuki, których nie można „przerobić”, i na które nie ma w muzeum po prostu miejsca. Pracownice muzeum mówią wprost, że nie mają pomysłu, co dalej z tymi „Vereerami”, a ja sobie myślę, że to całkiem jak my, tu, w Polsce, w środku Europy. Pomysłu również nie mamy, co zrobić ze „skarbami” afgańskiej czy syryjskiej kultury, z tą tylko różnicą, że Amerykanka z Rosjanką, pracujące w scenicznej galerii nie wpadły na to, że można drogocenne obrazy zostawić po prostu w lesie na granicy. Cóż, wiadomo, Vermeer to kilkadziesiąt milionów euro, a ile jest wart człowiek z innego świata?
Skoro już jesteśmy przy Vermeerze, to w jego malarstwie twórcy odnajdują klucz do dzisiejszej rzeczywistości, warto więc przyjrzeć się mu bliżej. Zacznijmy od wspomnianej już wcześniej pary na nieudanej randce. Ona – miłośniczka malarstwa i osoba, która w gruncie rzeczy lubi chodzić w takie miejsca sama, przychodzi tu z nauczycielem, nie bardzo zainteresowanym sztuką. Kolejne niedopasowanie, kolejny element ironii. Gdy Rosjanka Nina, specjalistka od malarstwa holenderskiego robi wykład o Vermerze, on jest zachwycony, jakby coś do niego dotarło, jakby wreszcie zrozumiał, gdzie i po co jest. Ona wraca z samotnego zwiedzania (nie miał ochoty jej towarzyszyć), a on ją pyta, czy wiedziała, że wszystkie postaci Vermera patrzą w okno, bo on się właśnie tego dowiedział z wykładu Niny. Ona patrzy zdziwiona i odpowiada mu, że przecież wystarczyło na te obrazy popatrzeć. Przyznam, że dla tej wymiany zdań warto było obejrzeć ten spektakl. Cały czas bowiem patrzymy na różne rzeczy, a nic w gruncie rzeczy nie widzimy. Reżyser zatem nie tylko podzieli się z nami obrazami, na których jest nasze życie, ale i nauczy nas na te obrazy patrzeć. Czuje bowiem w swej przenikliwości, że jeśli, patrząc szeroko otwartymi oczami, nie widzimy życia, to nie zobaczymy też tego, co za pomocą teatru chce nam powiedzieć.
Lekcji więc u Hiraty Orizy udzieli nam sam mistrz flamandzkiego malarstwa, Johannes Vermeer, za pośrednictwem wspomnianej Niny, która opowie nam o działaniu słynnej camera obscura, będącej opartym na soczewce prototypem aparatu fotograficznego i jej roli w życiu artystycznym Vermeera. Uzyskane dzięki camera obscura obrazy ukazują trójwymiarowe obiekty dwuwymiarowo, obraz więc zostaje nieco zniekształcony, dlatego projektuje się go za pomocą soczewki, dzięki czemu Vermeer mógł wyświetlać obraz na papierze czy na ścianie, a potem odrysowywać. Nina dodaje jeszcze, że do czasów Galileusza i Vermeera dominowała perspektywa Boga, zaś od XVII wieku – perspektywa soczewki. Myśląc o Bogu i kosmosie, można było wreszcie dojrzeć w jej odbiciu cały Wszechświat – i to było piękne. Piszę o tym szczegółowo, bo gdy się w owym wykładzie Niny zamieni słówko soczewka na teatr, okaże się, że wysłuchaliśmy niezwykłego i jednego z najpiękniejszych wykładów o sztuce patrzenia przez camera obscura, jaką jest teatr. I tu światło pada z innej strony, a my siedzimy na widowni, patrząc – podobnie jak Vermeer – przez dwie soczewki: swojego umysłu oraz tę nazywaną w teatrze „czwartą ścianą”. Myśląc o Bogu i kosmosie widzimy przez już nie odrysowany, lecz prawdziwy świat. Jeśli tylko patrząc, zaczniemy widzieć, naprawdę dostrzegać i postrzegać świat. Od razu przychodzi mi na myśl dzisiejsza humanistyka, gdzie wszystko opowiada się przez szeregi cytatów z dzieł innych ludzi, socjologów, politologów i innych naukowców, którzy są świetni tu i teraz, ale jutro o większości z nich nikt już nie będzie pamiętał, a wszystko podszyte snem o zrzuceniu odpowiedzialności za swoje myśli i uczucia, pachnące podejrzanym brakiem zaufania do własnego talentu i spojrzenia. „Czytałem o tym u tego, tamtego, owego – a przecież wystarczy popatrzeć, mówi zdziwiona młoda miłośniczka Vermeera…
Spektakl ma formę kolażu rozmów, które – nakładają się na siebie, kiedy są o niczym, lecz gdy pojawia się coś ważnego, od razu wyłania się z szumu dźwięków na plan pierwszy. To kolejny genialny zabieg reżysera, zwracający uwagę na to, co najważniejsze, i na mechanizm skazujący banał na śmietnik, a rzeczom ważnym dający oddech i miejsce. Takie siedzenie i gadanie w teatrze często się źle kończy – w przypadku Notatek tokijskich jest to jeden z najlepszych spektakli, jaki w tym stylu widziałem. Mądry, przenikliwy, wielopoziomowy i – mimo lekko trącącej myszką strony wizualnej – niezwykle aktualny. Jeśli jest taka możliwość, trzeba zrobić wszystko, żeby go zobaczyć live. Wielkie brawa dla reżysera i zespołu! ありがとうございました