W STU zdobyłem chyba rzecz najbardziej istotną- pokorę dla sztuki, dla tworzenia. Zrozumiałem, że jeśli się chce coś zrobić, to trzeba temu poświęcić maksimum uwagi, skupienia. Inaczej w zamian nie otrzyma się nic. I potem, kiedy przyszło mi siedzieć nad papierem nutowym dwie, trzy doby bez snu, nie widziałem w tym niczego szczególnego.
Magdalena Miśka-Jackowska: Kilka miesięcy temu Studio Buffo wkroczyło w nowe ćwierćwiecze. Czuje pan to? Janusz Stokłosa: Szczerze? Nie. Ponieważ nie umiem patrzeć do tyłu. Tylko takie sytuacje, jak nasza dzisiejsza rozmowa, pozwalają mi zobaczyć, że za nami kawał czasu i że naprawdę sporo się udało zrobić. Czytałam o tym miejscu poruszające opowieści. Pierwszy i długo jedyny prywatny teatr Warszawy. To tutaj przed wojną docierały z Ameryki płyty z dobrą muzyką i to tutaj komuniści je spektakularnie zniszczyli. Od lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i raz jeszcze dziewięćdziesiątych, odkąd jest tu Studio Buffo, to miejsce znów tętni muzyką. Możemy mówić o jakimś dobrym duchu tej bogatej przeszłości? - Nie skłamałem, kiedy powiedziałem, że nie żyję przeszłością, ale mam kilka obrazów w głowie, na przykład scenę teatru Minskoff na Broadwayu. Ale także salę Buffo, do której wszedłem ponad dwadzieścia pięć lat temu.