- W każdym teatrze się czuję tak samo dobrze i źle. Dobre samopoczucie aktora nie świadczy, że dobrze wypada w spektaklu. Ci, którzy unoszą się na skrzydłach samoakceptacji, są kabotynami. Często rola uwiera, wkurwia, a jest bardzo dobra - mówi JAN NOWICKI.
Czy starał się pan zapanować nad swoim życiem? - Przecież to tak głupie, jakbyś próbował zapanować nad początkiem i końcem. Jestem gościem z małego miasteczka. Tuż po wojnie, w latach 50., Polska była piękna, a ludzie niepowtarzalni, mimo biedy. Mieliśmy tak mało, że nawet na marzenia nie było nas stać. Może dlatego, że wystartowałem z kompletnej nędzy, wszystko, co mnie potem spotkało, przekroczyło moje oczekiwania. Nauczyłem się nie planować. Po co, jeśli życie jest tak wspaniałe? (...) To ludzie się szarpią, zabijają, żeby coś osiągnąć... - Sakramencko dużo od siebie wymagają. I od życia też. Naprawdę nie miał pan żadnych marzeń? - W przedstawieniu 'Powrót Wielkiego Szu' jest tekścik, który sam napisałem. O gołębiach. Ja i moi koledzy marzyliśmy, żeby mieć gołębie. Dzięki nim mogliśmy wylecieć w świat. Z Kowala, z Kujaw. Minęły lata, dużo lat, podjeżdżam pod pocztę w moim miasteczku, a za płotem