- Nie lubię teatru interwencyjnego, mnie teatr jako trybuna nie interesuje - ani jako twórcy, ani jako człowieka. Ale przecież teatr jest konwencją, umową między twórcą i odbiorcą, więc siłą rzeczy rozmawia także o polityce - mówi Jan Englert, aktor, reżyser i dyrektor Teatru Narodowego w Warszawie, w rozmowie z Piotrem Zarembą w Dzienniku Gazecie Prawnej.
W monografii Teatru Narodowego autorstwa Magdaleny Raszewskiej widać, że w PRL-u pana odlegli poprzednicy: Krasnowiecki, Dejmek, nawet Hanuszkiewicz, wciąż inicjowali debaty, na czym "teatr narodowy" ma polegać. To nadal aktualna dyskusja? - W zaborze rosyjskim po polsku mówiło się publicznie w dwóch miejscach: w kościele i w teatrze. Nic dziwnego, że obie instytucje wychodziły daleko poza swoje powołanie. Do kościoła i do teatru nie szło się tylko po modlitwę i rozrywkę. Ludzie gromadzili się w sprawie Polski. Tak było także w PRL-u, więc po 1990 r. obie instytucje zaczęły przechodzić poważny kryzys. Odebrano im dodatkową siłę. A dziś? - Na pewno potrzebna jest jakaś polityka kulturalna. Kultura w Polsce poddaje się inercji, czasem posuwa się do przodu, ale kogoś, kto naprawdę ma jej wizję, znaleźć trudno. Ja przeżyłem jako rektor i dyrektor teatru 14 ministrów kultury, więc wiem. Pana koledzy często kwestionują potrzebę polityki