- Spektakl jest efektem mojej pracy w PWST ze studentami - Patrycją Soliman i Marcinem Hycnarem. Kiedy zagrali scenę pisania listów, uznałem, że mam Gucia i Anielę. Upłynęło 10 lat, wszyscy się nieco postarzeliśmy, ale nie udajemy, że ta historia jest naprawdę, tylko ją reżyserujemy, bawimy się nią. Teatr to konwencja - Jan Englert, aktor i reżyser opowiada o "Ślubach panieńskich" w Teatrze TV i o tym, po co warto wracać do Fredry.
Rzeczpospolita: Smutne te zrealizowane przez pana "Śluby panieńskie" - bardziej z ducha melancholii Czechowa niż lekkości i humoru Fredry. Jan Englert: Nie zgadzam się z panią. To, co ma być śmieszne, jest śmieszne, tyle że zostało opakowane w ramę adekwatną do czasu, w którym żyjemy. Wielu pytało mnie, po co się brać za tę ramotę. Ale obcując z tak napisanym wierszem i dialogiem, trudno nie mieć uczucia chodzenia po czystym strumyczku. Może i zimnym, ale czystym. Na początku, kiedy graliśmy to przedstawienie w Teatrze Narodowym, nie miało tak wielkiego powodzenia, jakim cieszy się dzisiaj. Trudno jednak uwierzyć, by młodzi ludzie rozumieli, co mówi Radost przyglądający się harcom młodych z perspektywy dojrzałości. - Naturalne, że młody człowiek nie rozumie, co znaczy odchodzenie, patrzenie wstecz. Jednak Radost odchodzi, gwiżdżąc, nie jest smutny. Stwierdza, że "nie strach umrzeć, strach - umierać". Tak jak i to, że "jak jest wieczore